Kartografka Nieistniejących Oceanów

Poznałam Nieistniejące Oceany tak dobrze, że zapomniałam, czym jest dobrze znany ląd. Gdy dzień otwierał podwoje nad moją pracownią, ja otwierałam swoje mapy. Gdy noc rozsypywała gwiazdy na czarnym obrusie nieba, ja składałam swoje lśniące cuda i zapadałam w sen, który mijał szybko jak błyskawica. Byle do rana, byle do świtu, byle do momentu, gdy mapa Nieistniejących Oceanów otworzy się po raz kolejny.

A kiedy chciałam na własne oko zmierzyć się z tajemnicą, wyciągałam z piwnicy łódź i wypływałam na Ocean.

Nie umiem powiedzieć, czy to lubię – bo to tak, jakby lubić albo nie lubić oddech, krążenie krwi czy bicie własnego serca. Ja spędzałam miriady chwil i nieprzebrane ułamki sekund w swojej pracowni, na szczycie latarni, która snopem światła oświetlała fale Oceanu. A Nieobecni tam byli – jeszcze nie urodzeni i jeszcze nie stworzeni, nie czekali na mnie, ani na nikogo, ale gdy wypływałam między fale, śpiewali mi swoje pieśni.

Moje mapy nie były zwykłymi mapami, moje kompasy czy lunety nic wspólnego nie miały z marynarskimi sprzętami, a Ocean wokoło mnie tylko pozornie utkany był z wody. Wiedziałam o tym, czułam to, oddychałam tym – ale dopiero, gdy w małej łupinie wypływałam między oceaniczne fale, każda komórka w moim ciele przypominała mi, kim ja jestem i co się kryje w falach.

Ja byłam Kartografką Nieistniejących Oceanów.

Ocean był przestworem przyszłych chwil.

Wśród białogrzbietych fal wyłapywałam szumy przyszłości, łowiłam cuda niedokonanych czasów i w głębokich toniach widziałam to, co jeszcze szykowały krótkie chwile albo długie wieki. Mój kompas wyznaczał mi kierunek, moje koło sternicze kilkoma zamachami wyprawiało mnie w drogę, a moje mapy czuwały nade mną jak czułe przyjaciółki, przekazane przez pokolenia poprzednich Kartografek. A potem wracałam do swojej latarni, brałam w dłoń papier, ołówek i linijkę, wszystkie trybiki mechanizmów mojego kartograficznego świata i pływy przyszłości układałam na mapach tak, jak pisarz kreśli swoje słowa.

Tak było do momentu, w którym napotkałam Wyspę.

***

Czy spodziewałam się tego? Nie. Czy liczyłam na to? Nigdy. Czy jakakolwiek fala zdradziła mi jej istnienie? Wszystkie milczały.

Ale już tego dnia, gdy wyciągałam z piwnicy łódkę, mrużąc od słońca oczy, podskórnie czułam, że coś będzie nie tak.

Wsiadłam jednak do łodzi. Moja dłoń dotknęła kompasu i koła, moje oczy popieściły mapy. Ruszyłam przez spokojne jak nigdy fale, czując, że pruję przez płaszczyznę swojego królestwa, opisanego przez pokolenia Kartografek. Będę pamiętała już zawsze biel grzbietów, turkus zawirowań i słony smak wody – te wszystkie cuda, które towarzyszyły tego dnia moim pewnym siebie myślom.

A potem – zobaczyłam Wyspę.

Najpierw nie dowierzałam, że to ona. Daleko na horyzoncie zobaczyłam przecież tylko szary ślad, lekkie muśnięcie, wznoszące się nad fale, nic szczególnego i nic niezwykłego. Moje mapy milczały, moje mapy w tym miejscu wskazywały ogrom wody i pusty czas, a ja im przecież zwykłam ufać najbardziej.

Ale ona tam była.

Zobaczyłam ją, gdy podpłynęłam bliżej – skalny ząb wyrastający z lekko falującej tafli oceanu, twardy kamień rozdzierający suknię wody, tak brutalny i namacalny, że nic innego to być nie mogło. Złapałam za mapy i kompas, wstrzymałam sternicze koło, a pustki Oceanu nagle zakrzyczały do mnie najstraszliwszym śpiewem.

Ale to śpiewało tylko w mojej głowie, bo dzisiaj nie było tu Nieobecnych. W mojej głowy coś zawyło i zapłakało, a serce roztrzaskało mi się na kawałki tak drobne, jak skalny pył na plaży.

W tym miejscu nie mogło być Wyspy.

***

Nie wierzyłam w nią nawet, gdy postawiłam stopy na rozgrzanym kamieniu, a mięśnie tępo bolały od wspinaczki przez skały. Nie wierzyłam, gdy krążyłam po ścieżkach między czarnymi zwałami kamienia, które piętrzyły się jak zrzucone skóry przedwiecznych bestii. Nie wierzyłam, gdy przysiadłam na rozgrzanym głazie i gdy moje łzy pociekły na jego chropowatą powierzchnię.

Mapy, które zostały w łodzi, nagle wydały mi się zdrajcami, kompas najgorszym kłamcą, a pokolenia Kartografek – podstępnymi widmami, których pazury wyrysowały mi klęskę.

Wszystko mi mówiło, że tu jest pustka i przestwór, że tu fale tańczą z wiatrem i nie rośnie żadna wyspa.

A ona jednak tu była i to jej głazy oddawały mi teraz swoje ciepło, przyjmując w zamian łzy płynące z serca potrzaskanego świata.

I nawet promienie słońca, które hojnie rozlewało swoje blaski, nie mogło ugasić tych łez.

***

Tego samego wieczora przed latarnią rozpaliłam potężne ognisko. Nie żałowałam drewna na zimę, bo żadnej zimy nie miało już przecież być. Płomień rozgorzał jak dziki, przyćmił sobą latarnię i wszystkie kolory zachodzącego słońca, które rozlewało złoto i krew na roztańczone fale.

Jedną ręką wrzuciłam do ognia kompas i słuchałam, jak trzaska kruche szkiełko.

Drugą ręką wrzuciłam do ognia mapy i patrzyłam, jak żarłoczny pysk ognia pożera czuły papier pełen rysowanych przez pokolenia ścieżek.

A potem wzięłam swoją łódź – ja, Kartografka, ja, zaklinająca pływy przyszłości w rozrysowanych planach i popłynęłam przed siebie.

W przestwór nocy, fal i oceanu.

A mojej drogi po raz pierwszy nie wyznaczał żaden plan ani żadna mapa.

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *