Studnia od dech

Studnia od dech, tak na nią mówili w sąsiedztwie.

Nikt nie pamiętał, dlaczego tu stała i kto z niej ostatni korzystał. Żaden znany mi człowiek nie wydobył z niej nawet kropli ożywczej wody, przesyconej słonym smakiem podziemi. Studnia od dech sterczała od lat na środku kamienicznego dziedzińca, gardziel miała zawaloną starych dechami, belami i innym rumowiskiem, a jej smętny kształt przypominał widmo, czające pod oknem.

Któregoś razu skusiła mnie studnia od dech. Któregoś dnia – posępnego dnia, mokrego dnia – gdy wracałem do domu mojej matki, zatrzymałem się przy niej chwilę za długo. W okręgu dziedzińca widziałem matczyne okno, widziałem, jak wydobywa się z niego strużka dymu, zwiastująca posiłek, w którym moja matka zaklinała najlepsze smaki i uczucia. A jednak zatrzymałem się nad studnią od dech i delikatnym ruchem uchyliłem jej klapę. Znałem jej wnętrze, bo odkąd pamiętam, zerkaliśmy tam z okolicznymi chłopakami – my dorastaliśmy i zmieniały się nasze twarz, a ona stała niezmiennie.

W ten ponury dzień jednak kanciaste trzewia studni wydały mi się inne.

W czarnym kręgu widziałem te same ślady dziesiątek lat ludzkiej egzystencji, które sterczały tu zawsze. Kto to wymyślił, mówiła zawsze moja matka, robić ze studni śmietnisko to jak ucinać drzewo na pustyni – choć sama na żadnej pustyni nie była. Ale dzisiaj ten chaos rzeczy miał w sobie jakąś niespotykaną głębię, zupełnie tak, jakby próbował coś do mnie powiedzieć w rozpaczliwie kanciastych kształtach rumowiska.

Wróciłem do domu.

Przywitałem się z matką tak, jakby nie witał się z nikim. Zjadłem obiad tak, jakby nie miał przed sobą żadnego jedzenia. Mała Seffe coś paplała, ale moje myśli otulone były obrazem zaklętego w kręgu rumowiska i żadne z jej słów nie przebiło tej powłoki. Zaszyłem się w swoim kąciku i nie wyszedłem z niego do momentu, w którym noc rozpostarła swoje dłonie nad miastem, opuszkami snu zamykając oczy Seffe i mojej matki.

Wyszedłem z domu, gdy ciszę przerywał tylko rytm ich uśpionych oddechów.

Studnia czekała na mnie. Znów do niej podszedłem, znów podniosłem jej klapę, a widok rumowiska przywitał mnie jak tajemnicza kochanka.

Pierwsze krzywizny porzuconych desek były całkiem nisko.

Przywołałem swoją drugą postać i wlazłem.

Lubiłem swoją magiczną właściwość, choć nie rozumiałem jej wcale. Dookoła mnie żyło przecież mnóstwo ludzi, starych i młodych, pięknych i brzydkich, a żaden z nich nie umiał stawać się zwierzęciem. Ale tej nocy nie protestowałem – gdy kocie pazury wpiły się we wpółzmurszałe drewno, poczułem na grzbiecie dreszcz tajemnicy.

Ostrożnie zszedłem w dół po starej desce. Zanurzyłem się w rumowisko, przesmyrgnąłem się między jedną arkadą śmietniska, a drugą. Zagłębiłem się w kolejne warstwy. Ogryzki ludzkiego świata, wyrzutki ludzkich domów, resztki ludzkich światów miały wąskie luki między sobą, malutkie przejścia, niewielkie przestrzenie, które moje kocie ciało wypełniało z łatwością. Schodziłem w dół precyzyjnie, kuliłem kark, obniżałem łapy, kręciłem wąsem i okiem przebijałem ciemność – jakbym był na postronku tajemnicy.

Trzask, który zdławionym echem poszedł w kamiennym gardle, spłoszył mnie o chwilę za późno.

***

Gdy obudziłem się, leżałem w tępych objęciach bólu i kałuży własnej krwi. Podniosłem łeb, a za nim mozolnie stanęło całe ciało. Najpierw kark i przednie łapy, potem ściśnięty brzuch, za nim tylne łapy i ogon, który bolał tak, jakby ktoś mi go złożył w harmonijkę. Wpieprzyłeś się, pomyślałem, bo kocie oko po jednej stronie widziało hałdę śmiecia – tę, która gdzieś na górze musiała sięgać wylotu studni od dech – a po drugiej stronie otwierający się w ciemność korytarz.

A co najgorsze, w tej ciemności nie byłem samotny.

Słyszałem to wyraźnie i czułem, że ten rytm nie wydobywa się z moich wnętrzności. Och i ach, wydech i wdech, wciągnięcie i luz – byłem przekonany, że ktoś tu oddychał.

Zastygłem, czekając na atak, ale żaden nie nadchodził. Tylko och i ach, wydech i wdech, wciągnięcie i luz, lekki rytm, który tańczył w miejskich podziemiach. Cicho, cichutko, zrobiłem parę kroków w głąb osobliwego korytarza. Znów och i ach, wydech i wdech, wciągnięcie i luz, jak odwieczne echo, kołaczące się w trzewiach miasta. Wspomniałem na wszystkie legendy, na wszystkie historie z mojego miasta o tym, jak magiczne siły wyrwały jego tkankę z ziemi, wznosząc budowle na powierzchni i korytarze pod powierzchnią. To musiał być jeden z nich, ale nic – tylko och i ach, wydech i wdech, wciągnięcie i luz – towarzyszyły mi w tym spotkaniu z jego tajemnicą.

Dałem się wciągnąć w ten rytm, by gorzka myśl o śmierci nie rozgościła się w mojej głowie. Ruszyłem w głąb korytarza, bo na podróż w górę sterty raczej nie mogłem liczyć. Zdawało mi się, że jest wydarty w samej ziemi, nie miał płaszczyzn sklepienia, tylko poharatane skaliska, a wznosił się nie za wysoko, jakby stworzony był mocą niezbyt wysokiego człowieka.

Rytm nie ustawał mimo moich kroków – mało tego, w pewnej chwili zorientowałem się, że biec zaczyna kilkoma głosami, że tu jeszcze och i ach, a tam już wydech i wdech, a jeszcze gdzie indziej: wciągnięcie i luz. Po kolejnych kilku krokach słyszałem już wyraźnie, jakby to płuca kilku istot tłoczyły swoją pieśń, jakby to głosy kilku stworzeń odbijały się echem.

Po następnych krokach wtopiłem się zupełnie w ten rytm.

W mojej głowie wybuchły wszystkie głosy – już nie wdechy i wydechy, ale słowa, płacze, radosny śmiech, krzyki i wrzaski, czasami szept, jakbym nagle znalazł się w samym sercu tłumu. Słuchałem, chłonąłem, byłem, nie patrzyłem już na ciemność i nie obchodził mnie mrok. Tylko słowa, płacze, radosny śmiech, krzyki i wrzaski, czasami szept, jak wielka symfonia miasta, jak rytmy wszystkich płuc i serc, które biły na powierzchni.

A może i rytmy z przeszłości, pomyślałem nagle, gdy zacząłem rozróżniać słowa w mroku. Niektóre żaliły się, niektóre cieszyły się, niektóre nawoływały do boju, a ja, w samym sercu ciemnego korytarza bez nadziei, tonąłem w nich, tuliłem się w nich i każdą moją myśl oddawałem tym bezcielesnym myślom.

Nie poczułem, gdy do głosów w mroku dołączył mój głos.

A potem wszystko stało się rytmem.

***

Matka mi powiedziała, że znaleźli mnie na drugim końcu miasta, wybrudzonego i skrwawionego jak rozbitek. Seffe mi powiedziała, że pięć srebrców zapłaciła lokalnej żulerii, by pomogli mnie szukać w zakazanych rewirach kwartału nieboraków. Ale to i tak ona dostrzegła mnie pierwsza – ona znalazła mnie w piwnicach opuszczonej kamienicy, których gardziel głęboko wpijała się w mrok.

Ponoć, gdy mnie znaleźli, szeptałem jeszcze jakieś słowa.

Och i ach, wydech i wdech, rytm i tajemnica.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *