Rytuał Alberta Gżegżółki
Albert Gżegżółka, rektor Wyższej Szkoły Mediów, niechętnie zasiadał do wieczornego rytuału. To nie końca znaczyło, że rektor Gżegżółka nie lubił rutyny – wręcz przeciwnie, Albert Gżegżółka pasjami kochał przewidywalność i spokój, nawet jeśli sam z natury był hipochondrykiem i panikarzem, który topił strachy w tanim winie, pitym z butelki po drogiej whisky.
W końcu Gżegżółka w Wyższej Szkole Mediów uczył ludzi, jak być medium i słyszeć głosy z zaświatów, a to przecież poważny zawód.
Powagi temu zawodowi nie odbierał fakt, że Albert Gżegżółka był szynszylą. To znaczy, kiedyś w zamierzchłych czasach Albert był germańskim wojownikiem, ale skrył się w ciało gryzonia i tak już sobie radośnie pozostał na wieki. Mały może więcej, mamrotał zawsze, zgrzytając zębami, gdy ktoś się pytał o powody tej decyzji.
Ale teraz nikt o nic nie pytał Alberta Gżegżółki.
Teraz Albert Gżegżółka otwierał starą księgę z pomocą nieporadnej szynszylej łapki. Ogonkiem zmiótł kurz, zazgrzytał zębami, widząc nadgryzione brzegi starego manuskryptu, a potem wskoczył na rozłożone karty i zaczął czytać.
Miał na dzisiaj wielkie cele.
Jutro czekała go wizytacja Urzędu Skarbowego. Dzisiaj musiał wywołać Widmo Golema Gniewu.
Pora nie była najlepsza ku temu. W gabineciku Alberta tlił się tylko jeden, malutki kandelabr, wiszący nad biurkiem. Okna zasłonięte były zawsze czerwonymi, zamszowymi zasłonami – Albert wiedział doskonale, że studenci Szkoły śmieją się, że jest to czerwień rodem z burdelu, ale on to zdecydowanie lekceważył.
Chodził do burdeli, gdy genotypy rodzin tych studentów krążyły jeszcze w galaktycznym pyle, mogą mu chujki naskoczyć.
Pogrążył się w lekturze manuskryptu, ale dopisek na brzegu, ustylizowany na średniowieczne monstrum, powiedział mu więcej, niż cały uczony opis. Zapamiętaj medium młode, czerwień krwi lej najpierw w wodę – przeczytał, a lata alchemicznych szkoleń stanęły mu jak żywo przed oczami.
Zeskoczył z księgi i podreptał w kąt gabineciku, gdzie miał przenośne, miniaturowe laboratorium. Wskoczył na niski blacik, rozejrzał się dookoła, po miseczkach, alembiczkach, rureczkach i słoiczkach z substancjami. Woda już tam stała w małej, cynowej balijce – Albert wydobył ze szkatuły niewielki nożyk, dostosowany do szynszylej łapki i raz jeszcze spojrzał na przyrządy. Musiał zamówić je w sklepie z zabawkami, specjalnym, rzemieślniczym i drogim jak cholera. Ale wciąż miał przed oczami minę rzemieślnika, któremu jeden z nauczycieli Szkoły – oczywiście z Albertem w wykładanej pluszem klatce – tłumaczył, że chce zestaw małej alchemiczki dla swojej córeczki. Żebyś ty widział, przygłupie, co ja z tym do tej pory zrobiłem, pomyślał chełpliwie Albert, bo jego duma była jak dobre wino: im starsza, tym w lepszej kondycji.
Teraz chciał robić rzeczy równie wspaniałe.
Skupił się. Szynszylim pyszczkiem wymamrotał inkantację i wkurwił się jak zawsze, gdy „R” wyszło mu chujowo przez przednie zęby. Odśpiewał Starożytną Pieśń Umarłych od tyłu, sypnął księżycowego proszku na taflę wody, chwycił w pazurki suszonego żabiego płodu i zanurzył go do wody.
A potem złapał w pazurki nożyk, odgarnął sobie futerko i delikatnie, bardzo delikatnie, naciął skórę przy łapce.
Kropla szynszylowej krwi spłynęła na taflę wody, a uderzenie zmiotło Alberta Gżegżółkę na drugą stronę pokoju.
Padł w kąt i nakrył się własnym tyłkiem. Wygrzebał się spod niego akurat wtedy, gdy czerwony kłąb wzbijał się w powietrze. Formował się z rozmachem jak atomowy grzyb – najpierw węzły mięśni na ramionach, potem potężne, gruzłowate piersi, dwie kolumny nóg, aż wreszcie głowa. Wielka głowa z czarnymi dziurami oczu i rozwartym szeroko pyskiem zatrzęsła się jak łeb lwa. Pięści widma ścisnęły się, jakby już czuły pod sobą szyje wrogów, a pysk rozwarł się jeszcze szerzej.
Nakurwiaj, Golemie Gniewu, pomyślał mściwie Gżegżółka.
Rozpierdol ten urząd w cholerę.
Idź i wchłoń ich w swoje trzewia, zalej rozpaczą i napełnij lękiem serca ich wszystkich, bo jesteś…
– CZERWONYYYY JAK CEEEGŁA! – zawyło widmo z entuzjazmem i wygięło widmowe ciało w pozie godnej piosenkarza – ROZGRZANY JAK PIEEEEC…
Albert Gżegżółka zaklął.
***
Następnego dnia na korytarzu woźna Lucyna pierwsza zagadała do rektora, gdy zmierzał na zajęciach po balustradzie eleganckich schodów.
– A co to tak śpiewało przez pół nocy rektorze? – woźna oparła się o szczotkę gestem, który Albert uznałby za zalotny, gdyby nie był szynszylą.
– Absolutnie nic.
– Ja słyszałam, rektorze. Najpierw Czerwony jak cegła, potem Lady in Red, była też sekcja piosenki patriotycznej w postaci Czerwony Maków, polski pop i Czerwone Korale, a nawet…
– To Poskrobko jest na rauszu – rzucił zdawkowo Albert, wykrzywiając pyszczek w półuśmiechu diabolicznym nawet jak na szynszylę.
– To brzmi, jakby ktoś wyczarował Widmo Golema Śpiewu – oboje usłyszeli głos Romana Poskrobki, nauczyciela wabienia zmarłych, za swoimi plecami.
Roman schodził po schodach lekkim krokiem, a Albert znów zaklął pod szynszylim nosem, ponure myśli śląc pod adresem autora starego manuskryptu.
– Nie znam żadnego Widma Golema Śpiewu. – oświadczył zimno i już miał ruszać dalej, gdy pijackie wycie znów poniosło się po korytarzu szkoły.
Red, red, wine – śpiewał znajomy głos widma, ale oprócz niego słychać było trzy zapijaczone alty i jeden rozedrgany sopran.
– Niezłe te Widmo – dodał Poskrobko – Nie wiem, skąd się wzięło, ale zdążyło rozpić wizytację, wciągnąć je na karaoke i nikt nie siedzi z nosem z papierach. Czy coś rektorowi o tym wiadomo?
W swoim szynszylowym sercu Albert zmienił osąd sytuacji.
– Nie znam żadnego Widma Golema Śpiewu – powtórzył i uśmiechnął się tajemniczo – Ale znajomy znajomego ma manuskrypt, który potrafi jego sprowadzić. Wiecie, gdzie mnie szukać, jeśli ten potwór będzie kiedyś jeszcze potrzebny.
Powlókł się w górę balustrady z godnością, a wszyscy, którzy go później spotykali, zgodnie twierdzili, że dla rektora musiał to być dobry dzień.