Ostatni na ziemi

Nie czuj presji.

Nie czuj presji.

NIE-CZUJ-ŻADNEJ-PRESJI.

Ale czy można nie czuć presji w moim położeniu? W moim opłakanym, przekichanym, zaplutym położeniu, a raczej – w moim locie, w moim pędzie, w moim szybowaniu do ziemi?

Nazywam się Żorżo, strach mnie rypie na przełaj i właśnie spadam z macierzystego drzewa.

Jestem ostatnim żołędziem na ziemi.

***

Jak to się stało? Nie wiem. Gdy byłem małym żołądkiem, gałęzie mruczały mi do snu, że kiedyś było nas więcej. Ach, te żołędzie – szumiały liście między sobą, gdy chlorofil uderzał im do głowy – w sześćdziesiątym siódmym żołędzie takiego guza nabiły kotu, że wyglądał jakby miał trzy łby!

Ale to nie był sześćdziesiąty siódmy.

Był dwa tysiące sto siedemnasty i populacja żołędzia wynosiła jeden. Słownie jeden. Dosłownie – ja.

Myślałem, że umrę, gdy wreszcie rypnąłem o ziemię, a moja szypułka zaryła w glebę. Co robić, kurwa, co robić, jak to właściwie leciało, próbowałem pozbierać myśli, gdy ziemisty zapach wbijał mi się w żołędziowe zmysły.

Musisz wypuścić z siebie kiełek do ziemi, podszepnął rozsądek.

ALEJAKTOOOO, zawyła panika.

A potem mnie kopnęli.

***

Jak mnie kopnęli? Boleśnie mnie kopnęli! Bezczelnie mnie kopnęli! Poleciałem przed siebie, tracąc resztki orientacji. Pęd! Szybkość! Turlanie! Świat zlany w jedno! I jak ja tu mam pracować, piszczała panika, jak mam się rozmnażać, OMATKOMATKO RÓD ŻOŁĘDZI WYMRZE!

Zatrzymałem się wreszcie.

Odetchnąłem z ulgą.

Teraz, Żorżo, będziemy się rozmnażać.

Teraz…

OKUUURWA!

Ja przecież zatrzymałem się na ulicy!

Jeden dziki pojazd myknął tuż obok mnie. Podmuch zerwał się okrutny. Cisnął mnie na drugą stronę asfaltu. I wziuuum, drugi pojazd wyrwał obok, a ja dawaaaj, znowu przed siebie. I raz! I drugi! I kolejny! I ryk, i światła, i chaos, jak w brzuchu bestii, niech ktoś wyłączy te…

Po pierwszych dwóch sekundach bez szumów i światła zrozumiałem, że zatrzymałem się w jakiś dziwny sposób.

W trzeciej sekundzie ktoś podniósł mnie z ziemi.

***

To człowiek! Wziął mnie do ręki, zacisnął mnie w dłoni, w mokrej, obleśnej dłoni i gdzieś powlókł! Ciemność mnie ogarnęła, ciemność i ludzkie ciepło, a panika zaczęła wyć jak syrena. COONZROBI, COONZROBI, jak ja wypuszczę te przeklęte nasionko do ziemi?

Nie wiem, ile szliśmy, ale dźwięki zmieniały się bez ustanku. Najpierw był szum uliczny, potem szum głosów, a potem podejrzana cisza, przetykana tylko szuraniem kroków. I nagle zgrzyt, znowu kroki i uścisk zwalnia, a ja zamiast ludzkiego ciepła poczułem słoneczko.

No pięknie, kurwa. Tak blisko, a tak daleko.

Położyli mnie na parapecie, w otwartym oknie, obok kilku spętanych doniczką kwiatków i tłustego, czarniawego kota.

– Te, kot – spróbowałem nieustraszenie, jak na ostatniego w rodzie przystało. – Ej, kocur, jest sprawa. Weź mnie w pysk i wsadź do ziemi.

– Miau? – Pysk wykrzywił się w fałszywym dźwięku, a mnie zżera cholera.

– Stary, ja nie jestem człowiekiem, ja wiem, że wy umiecie rozmawiać – rzuciłem do niego, a kot skrzywił pysk i pogardliwie prychnął.

– Ja nie jestem człowiekiem – mruknął wyniośle, oblizując się po nosie – a ty rzucasz mi tu starymi jak byle plebejusz. Całuj psa w nos.

Podniósł się i zeskoczył z parapetu, a razem z nim zeskoczyła moja nadzieja.

– Mruczunia, ty cholerniku, znowu spałeś wśród kwiatów? – Krzykliwy głos rozległ się nagle z dalszej części domu. – Jak tylko mi któregoś zwalisz, to popamiętasz!

Do pokoju weszła młoda kobieta, a w kota ani chybi wszedł diabeł. Wystarczyło, by Mruczunia usłyszał zakaz – i hyc, już wskoczył na okno, i szuuuurrr, zamachał ogonem, i siuuuup, kwiatek poleciał za okno. A kto poleciał razem z nimi? Ja poleciałem, proszę państwa, ja, żołądź Żorżo, największy farciarz w spieprzonej historii zwanej moim życiem.

Gdy ląduję na glebie, czuję się jak zwycięzca.

Ni chuj mnie stąd już nie ruszycie.

A potem nagle powraca to niemiłe, niewygodne pytanie.

Co ja mam zrobić, żeby ten cholerny kiełek ze mnie wylazł?

ŁEŁOŁEŁOPANIKA.

Czy mam jakoś otworzyć szypułkę? Czy mam się rozpęknąć na jedną i drugą połowę? A może muszę się kręcić? Może powinienem temu kiełkowi śpiewać? Może trzeba rozpocząć rozmowę? Może są jakieś teorie, nauki, porady, którymi stare żołędzie – z tych czasów, w których były stare żołędzie – dzieliły się między sobą? Ale ze mną się nikt nie podzieli, bo ja przecież byłem ostaaaaat…

– No siema, nowy. – Obcy głos podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. To biały rumianek nachylił się w moją stronę, a jego oko zalśniło żółcią jak słońce.

– Nie taki nowy – burknąłem. – Jestem tak stary, jak pokolenia, które były przede mną.

– Niech zgadnę – żółty pysk rumianka uśmiechnął się tajemniczo. – Musisz wypuścić z siebie kiełka?

Spojrzałem na niego, jakby był aniołem.

– Ty wiesz, jak to się robi? – zapytałem zdziwiony, a on zachwiał się lekko na wietrze jak poeta.

– Niektórych rzeczy się nie robi – mruknął, a ja wywaliłbym na niego oczy, gdybym tylko miał parę na stanie.

Tyle wysiłku, tyle zachodu, tyle walki o życie, łapiących dzieci, pieprzniętych kotów i pędu, pędu, pędu – po to, by jakiś pajac mi teraz mówił, że czegoś się NIE ROBI? Dookoła nas rosło w cholerę innych rumianków i może z perspektywy jego pyzatej gęby wyglądało to inaczej. Ale ja byłem ostatnim żołędziem na ziemi! Ja nosiłem w sobie nasionko! Ja miałem misję i zadanie!

– JAK TO SIĘ NIE ROBI? – ryknąłem tak mocno, jak mógł tylko ryknąć żołądź. – Ja muszę sprawić, by to coś we mnie wyrosło!

Żółte oko rumianka zakołysało się lekko.

– Niektórych rzeczy się nie robi – powtórzył. – Na niektóre rzeczy się czeka, aż Matka Natura zdziała swoje.

***

Sto osiemnaście lat później ja dalej pamiętałem te słowa. Choć ja już wtedy nie znaczyło: żołądź.

Ja sto osiemnaście lat później byłem potężnym dębem. Żołędzie sypały się ze mnie rok w rok jak śnieg na zimę, a moje dzieci porastały okolice tak daleko, jak mój drzewny wzrok sięgał.

Wszystkim tym żołędziom opowiadałem historię swojej parszywej drogi. Nawet sto osiemnaście lat nie wykorzeniło ze mnie gaduły.

Ale na koniec zostawiałem każdego z krzepiącą, uspokajającą myślą.

Niektórych rzeczy się nie robi. Na niektóre rzeczy się czeka, aż Matka Natura zdziała swoje.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *