
O sztuce, wilkach i galaktycznej bransoletce
Ostatnio zdałam sobie sprawę, że nie po drodze mi z zamykaniem sztuki w galeriach. Z barykadowaniem jej murami recenzji i zachwytów ekspertów, z okładaniem jej mądrymi słowami, blichtrem, trendami i całym tym hałasem, który może kusząco wygląda, ale w środku jest pusty jak cholera.
Czuję, że sztuka niewiele ma w sobie z takiego zamkniętego stworzenia, ograniczonego wąskim światem patrzącym na nią ludzi.
Jeśli miałabym do czegoś porównać tworzenie, to przede wszystkich – do krwi.
Do krwi, która wyznacza rytm życia organizmu. Do krwi, która łączy całe ciało w jedno, wszystkim częściom nadając jeden bieg. Do krwi, która pcha serce do przodu i pompuje ożywcze powietrze.
Gdzie tu miejsce na piedestał, zimne galerie i uczony bełkot krytyków?
Dlatego kocham opowieści, które czyta się przez pół nocy pod kołdrą, a potem drugie pół płacze.
Kocham muzykę, która ciągnie do myślenia o miłości albo radości, smutku albo cierpieniu, kosmosie albo wieczności, albo o tym, co zupełnie nieuchwytne i nienazywalne, ale Lisa Gerrard czy Florence Welch śpiewają o tym najlepiej.
I to jest sztuka, którą chciałabym tworzyć.
Sztuka, której potrzebujemy jak powietrza do oddychania, a nie do wystudiowanego palenia papierosa.
***
Tak, dużo myślę ostatnio o tym, kim jestem i gdzie właściwie zmierzam.
Ze zdziwieniem – bo będzie mnie to dziwiło zawsze – stwierdzam, że siedzą we mnie te mityczne dwa wilki. Jeden wyje swoje opowieści do księżyca, macha łapami, opowiadając o tym, jak tworzy uniwersum, jak odkrywa, jak śni mu się to wszystko, jak jedzie na różowym jednorożcu przez galaktyki inspiracji.
A drugi – pewna tego jestem – jest jak księgowy. W krawacie chodzi, bo tam może sobie zawsze wpiąć długopis. Excela odpala wilczą łapką, pazurem rysuje wykresy i uczonym, acz wilczym pyskiem patrzy na bieg narysowanych ścieżek, wróżąc z nich z powagą giełdowego maklera. Pomysły spisuje, wątki porządkuje, a w jego mózgu zamiast szarych komórek są żółte, zielone i różowe fiszki.
Życie jest pocieszne, gdy ma się w głowie takie dwa wilczyska. Gdy jeden jest inspiracyjnym żywiołem, a drugi systematycznym taranem, tworzenie od razu staje się weselsze.
***
No więc, w tym myśleniu, kim jestem, mam już jakąś spójność. Gdzie zmierzam, to też jestem sobie w stanie odmalować. Nie ciągnie mnie blichtr, nie bawi mnie męcząca rozrywka, ja chciałabym tworzyć good, old-fashioned miejsce dla dusz, które czasem lubią uciekać do tajemniczych światów.
I kiedy już mój wewnętrzny wilk-księgowy łapką klepie ten wykres, a wilk-szaleniec patrzy na to, jak na ekscytującą mapę, to wtedy się wkrada on. Ten trzeci.
Kompleks fantasty.
Gdyby moje pisarskie życie było stołem na weselu, to kompleks fantasty byłby pijanym wujkiem Tadziem, Zdzisławem albo innym Marianem. Takim, co to przez całą imprezę włóczy się na podwórku, sępi o szluga, zajmuje się skrupulatnie łojeniem wódki i nękaniem ludzi za pomocą nieśmiesznych dowcipów. A kiedy przychodzi Ten Jeden Moment, on wygłasza Tę Jedną Uwagę i wtedy rozwala imprezę całemu towarzystwu.
Na wujka Tadzika nie ma łatwej rady, kompleks fantasty zawsze musi się odezwać.
A tym, kto z reguły daje mu w pysk, jest moja osobista, wewnętrzna czytelniczka.
To z kolei taka persona, która na rodzinne wesele przyszłaby w sukience w koty, ze złotym wisiorem z lumpeksu i z marzycielskim uśmiechem. Która śledziłaby wszystkich zza szkieł okularów, ale myślami błądziłaby po jednym albo kilku światach. Ale to ona, gdy przychodzi co do czego, sprząta syf po wystąpieniach wujka – kompleksu fantasty.
Dziewczyno, sama czytałaś poruszające opowieści. Laska, sama płakałaś na zakończeniach książek. Giiiiirl, Blanka Lipińska jakoś nie miała rozterek, gdy wydawała romanse o włoskich mafiosach, które na mózgi pozamieniały się z pornosem. Pisz dalej!
To wszystkie książki, które ja przeczytałam, przypominają mi, jak bardzo ludziom potrzeba opowieści.
***
Ciągnę więc twórczy wózeczek przed siebie. Niepewną ręką rysuję swoje ścieżki, a sukienka księżniczki z kosmicznej galaktyki czasem mnie martwi swoim blaskiem. Ale potem – potem zdarzają się momenty, w których mogę o pisaniu mówić, a wtedy energia wygrywa ze strachem.
Pod tym względem maj i czerwiec był zupełnie szalony.
W maju zebrałam wszystkie swoje powieściowe wykresy i opowiadałam dziewczynom na platformie Iskra o tym, jak budowałam swój powieściowy świat. Ja może i mam drugie serce do strachu, ale zdecydowanie mam też drugą gębę do gadania, a do gadania o swoim świecie, to już zupełnie trzecią. Opowiedziałam więc o swojej drodze, a wieści o tym, komu dałam ognia do pieca, dostawałam przez kolejne pół tygodnia.
A potem, w czerwcu – w ramach zakończenia Szkoły Pisania Powieści – czytałam fragmenty swojej książki na żywo.
***
Czarne jak noc kamienie, upstrzone lśniącymi drobinkami, jakby były galaktyką – tak wyglądała bransoletka, którą tego dnia mój mąż znalazł na targu u handlarki biżuterii z kamieniami.
Nie czaiłam się wtedy zanadto. Opowiedziałam pani swoją historię w wersji instant: czytam dzisiaj fragment swojej powieści w kawiarni Cheder, trochę się boję, a trochę chcę, żeby ten moment został ze mną już zawsze i pomyślałam o bransoletce. O bransoletce, która dołączy do innych zdobiących moją rękę i będzie mi przypominać ten wieczór zawsze – nieważne, jak mi na nim pójdzie. Ryzyko było spore, bo moje chore gardło balansowało między niskimi tonami czarnoskórej śpiewaczki, a trzaskami źle nastrojonego radia. Ale czy w gruncie rzeczy nie wszystko w życiu jest ryzykiem?
Pani wydobyła sfatygowany leksykon kamieni i zaczęłyśmy szukać tego, który będzie idealnie pasował do momentu i sytuacji. Zadumałyśmy się nad ametystem, nad kwarcem różowym, nad jeszcze kilkoma innymi tajemniczymi tworami. Ale to mój mąż wypatrzył bransoletkę z kamieni zwanych noc Kairu – a ja przez chwilę zapomniałam, że liczba mojego wieku ma jeszcze 3 na początku i jak podjarana pięciolatka wypaliłam: ON WYGLĄDA JAK GALAKTYKA.
Sami rozumiecie, z jaką biżuterią poszłam do Chederu.
Gdy przyszłam, wystrojona nie w bluzę z kapturem, tylko w złota, czernie i burgundy, w Chederze było już sporo ludzi. To zawsze miecz obosieczny – miło, że tyle osób się zjawiło, ale niemiło, jeśli tyle będzie musiało oglądać Twoją porażkę. Tego dnia jednak zdecydowanie na wierzchu był mój wewnętrzny ekstrawertyk, złakniony publicznych wystąpień, bycia wśród ludzi, pracy z publicznością – i czuję, że ten ekstrawertyk nie zawiódł mnie, gdy przyszło do czytania fragmentu mojej powieści.
Ja bardzo lubię bawić się w tekstach rytmem. Wydaje mi się, że robiłam to zawsze, ale odkąd nazwano mi to, co robię, robię już to bezczelnie świadomie. I teraz wyobraźcie sobie ten ship – z jednak strony tekst, który jest totalnie rytmiczny, jakby stworzony do głośnego czytania. Z drugiej strony ekstrawertyk, który tęskni za występowaniem.
Nawet wszystkie moje kompleksy – włącznie z wujkiem Marianem aka kompleksem fantasty – podejrzewały, że to się musi udać.
Przeczytałam. Bawiłam się rytmem. Słuchałam swojego głosu, a to nie budziło strachu, tylko zaciekawienie, chęć dalszego szukania i odkrywania, zabawy intonacją i reagowania na reakcje publiczności. Żeby było jasne – ja kocham pisać historie. Ale czuję, że równie mocno kocham je czytać i opowiadać – wśród ludzi, w kręgu, w blasku zaintrygowanych oczu.
Zeszłam ze sceny zajarana jak małe dziecko.
***
To takie momenty, w których nie liczy się kompleks fantasty, a dwa wilki tańczą pod rękę do jednego oberka.
Z Krakowa wywiozłam jeszcze więcej wspomnień. Leniwe śniadanie w ogródku pełnym krzaków, które przypomniało mi, że czasem warto się nie śpieszyć. Spacer po zakamarkach Kazimierza, który przypomniał mi, że czasem warto patrzeć w coś innego, niż w ekran. Morze ciepłych słów od moich sióstr w pisaniu, które sprawiły, że za każdym razem roniłam łezkę, dosłownie i w przenośni olewając makijaż. Bransoletkę z kamieni, które wyglądają jak esencja galaktyki i małą broszkę – lśniącego złotem ptaszka z targu staroci. Akwarelkę od Kali Jastrzębskiej, która służyła mi za podkładkę.
I myślę sobie o tym, że to wszystko wydarzyło się w moim życiu przez rok – bo rok temu postanowiłam wyjść z pisaniem na światło dzienne i poszłam na swoje pierwsze warsztaty, na Klub Otwartej Szuflady u Aleks Makulskiej.
A myśl ta rodzi kolejne, zuchwałe myślątka i myśliska.
***
Ostatnio przeczytałam opis książki, gdzie pisarz chwalił się tym, że została ona uprzednio wysłana na solidny roast do innych kolegów-pisarzy. No fajnie, myślę sobie. Może to faktycznie działa, takie wieczne skupianie się na tym, co słabe, dopatrywanie błędów i niedoskonałości, kopanie pod sobą samym dołka.
Ale ja czuję, że o wiele większe cuda dzieją się wtedy, gdy skupiamy się na tym, co już jest dobre. Gdy rozwijamy to, co już umiemy. Gdy mówimy innym o tym, co w nich jest mocne.
Gdy pozwalamy latać nieopierzonemu pisklątku i dmuchamy w jego skrzydełka zamiast patrzeć, czy odcień szarości piórek jest na pewno w porządku.
Coś wam podpowiem, perfekcjoniści i kompleksy.
Nigdy nie będzie w porządku.
Zawsze coś się znajdzie, jeśli chcecie, żeby się znalazło.
Dlatego możemy się od siebie odwalić i robić rzeczy, które ciągną do myślenia o miłości albo radości, smutku albo cierpieniu, kosmosie albo wieczności, albo o tym, co zupełnie nieuchwytne i nienazywalne.
Po prostu piękne, wypływające z serca rzeczy.
Jak krew, która w całe ciało pompuje życie.


Jeden komentarz
GL
Świetnie piszesz i o fantastyce, i o codzienności, a wujek Tadzio niech zaśnie snem pijanego na tym weselu i już więcej się nie odzywa, bo gada głupoty!