O deszczu, wilkach i Profesjonalnej Pisarce

Gdybym nie wpadła na pomysł zarabiania za pomocą takiej czynności jak pisanie, mogłabym dorabiać jako barometr. Serio. Mogłabym być papugą, która siedzi na ramieniu kapitana piratów i drze mordę, jak ma iść deszcz. Wyczuwałabym go znikąd. Dookoła piękne morze, bezchmurne niebo, spokój i łagodny wietrzyk, a tu nagle rozlega się mój wrzask.

I już wiadomo, że idzie na burzę, wichurę i ogólnie armaggedon.

Niestety jednak, życie nie zaproponowało mi posady papugi kapitana piratów, tylko codzienność zwykłej Sylwii. W efekcie odkąd świat zmienił się na bardziej jesienny, mój mózg budzi się około godziny dwunastej. Moja głowa reaguje migreną na każdy deszczyk. A jeśli pada na przykład trzy razy dziennie, to ja trzy razy dziennie przechodzę cykl od euforii do migrenowego upodlenia.

Jeśli jestem jesieniarą, to wyłącznie z charakteru.

Bo i owszem, kocham kocyki, herbatki, kawusie i kakałka. Niesamowite jest pisanie o pierwszej w nocy, gdy deszcz łomocze w szyby, a świeczki dogasają powoli. Ale gdyby ktoś, kto obsługuje maila porządkinaświecie@gmail.com zostawił mi opcję jesieniarstwa bez opcji migrenowego upodlenia, to mogłabym nawet wynajmować tej osobie swojego kota na sesje mruczenia w ramach wynagrodzenia i wdzięczności.

Więc sami rozumiecie, że jest poważnie, jak jestem gotowa na kupczenie kocią walutą.

A ponieważ bycie dwoma wilkami jest moją stałą cechą istnienia, to oprócz tego wilka, który ledwo łeb podnosi znad legowiska, gdy deszcz łomocze o szyby, jest też we mnie drugi wilk.

Ten, który biega radośnie jak labrador i Wymyśla Rzeczy.

***

Najmądrzejszym, co zrobiłam w tym roku, było rozplanowanie działań w wakacje. W zasadzie ja nawet nie musiałam ich planować. Siedziałam któregoś dnia na słońcu. Gapiłam się na balkonowe kwiaty. Chłonęłam zapachy, energię i wszystko to, co piękne w lecie. A plan w mojej głowie ułożył się sam. Może wykrystalizował się z moich myśli i tęsknot pod wpływem słońca. Może w tej jednej, słonecznej chwili nabrałam odwagi by wypuścić go z czyśćca podświadomości na salony świadomego umysłu. Nie wiem. Ale wymyśliłam sobie Plan, Profesjonalny Plan, zapisałam go w sercu i kalendarzu, i postanowiłam według niego działać.

I bardzo dobrze, że to zrobiłam w lato. Na jesień nie wymyśliłabym go zupełnie. Pogrzebałabym go między jedną migreną a drugą, by nie wylazł na pewno spod mojego zwątpienia i warstw argumentów wewnętrznego krytyka.

W efekcie wrzesień upłynął mi na kilku wesołych rzeczach, których nie robiłam nigdy wcześniej.

Po pierwsze, przygotowałam propozycje wydawnicze i rozesłałam swoją powieść o mieście Veira w świat.

Na kilka tygodni przestałam być twórczynią, a zamieniłam się w opiekunkę swojej twórczości. Spisałam wszystkie potrzebne dokumenty – bio i streszczenia, konspekty i informacje o targetowych grupach. Zapomniałam o tym, że to ja napisałam moją książkę i spojrzałam na nią zewnętrznym, chłodnym okiem, które mierzy plusy i minusy.

A moje zewnętrzne oko powiedziało mi: EJ, FAJNA TA KSIĄŻKA.

To znaczy: wiem, co jest jej mocną stroną. Wiem, że ma małą garść słabszych – jak wszystko w życiu. Ale mam wrażenie, że życie nie jest już pierwszą klasą szkoły podstawowej, a ja nie muszę mieć szóstki z polaka i z matematyki. To, co jest mocną stroną książki jest wspaniałe. Wciąga, ryje beret, karmi wyobraźnię i rozdziera serca. I ja nie wiem, jak to się wydarzyło, że ja umiem tworzyć takie rzeczy. A raczej wiem – to czas, praca i jeszcze raz moja konsekwencja.

Więc wysłałam powieść w świat.

Proszę bardzo trzymać kciuki.

Ale czy byłabym sobą, gdybym poprzestała na jednym?

***

Doświadczenie życiowe pokazuje mi się, że ja się dobrze bawię w dziwnych miejscach. I w wielu miejscach.

Potrzebuję skakać między rzeczywistościami, tematami i sprawami, więc równolegle nad ostatnimi szlifami powieści działałam przy innym projekcie.

Zgoła innym projekcie.

Nie pamiętam momentu, kiedy wymyśliłam gabinet doktora Enneriesa. Pewnie przyszedł do mnie w słońcu, jak wszystkie najlepsze rzeczy. Pamiętam za to moment, kiedy na Pisalni postanowiłam wrócić do starego bohatera. Wtedy wszystkie chochliki z mojego mózgu przeskoczyły do statecznego dokumentu Worda i rozpoczęła się jazda.

W efekcie powstała seria opowiadań o kosmicznym weterynarzu. Nie da się ich czytać bez opluwania klawiatury, krztuszenia się kawą i straszenia kota nagłymi napadami śmiechu. Najlepsze z nich pisałam po pracy, gdy mój mózg potrzebował oderwania, odpoczynku, relaksu. I mam wrażenie, że to oderwanie i odpoczynek jest zaklęte w tych opowiadaniach, jakby były eliksirem na ponurość tego świata.

I wiecie, co jest najlepsze?

Złożyłam je wszystkie  w e-booka i już w październiku poszybują do Was.

Złożyłam to może być odrobinę duże słowo, bo na potrzeby technicznych rzeczy dokonaliśmy z moim szanownym mężem połączenia kompetencji i działaliśmy razem. Ale tak, jak powiedziałam, nie obchodzi mnie już posiadanie szóstki z polaka i matematyki. Wystarczająco długo żyłam w przekonaniu, że trzeba być albo samowystarczalnym, albo nie być wcale – i opiekę nad moim e-bookiem powierzyłam kumatym duszyczkom.

Arek złożył go pięknie w całość. Gosia – moja Koleżanka Spod Namiotu, która jest korektorką – go sprawdziła i wrzuciła mi drobne, ale piekielnie istotne uwagi. A zanim puściłam tekst ku tak poważnym rzeczom jak skład i korekta, to jeszcze Ada Jama-Lipa spojrzała na niego czytelniczym okiem i opowiedziała mi o swoim wrażeniach.

A ja – cóż, ja go napisałam i machnęłam do niego grafiki.

Tak, są tam kotki w kosmosie.

Już 19 października otwieram podwoje weterynarskiego gabinetu. Szykujcie klawiatury do opluwania, koty do straszenia śmiechem i szarości do przegonienia.

A jeśli zastanawiacie się, gdzie otworzą się podwoje tegoż gabinetu – cóż, to materiał na kolejną opowieść.

***

Nazwę wymyśliłam któregoś słonecznego dnia i pamiętam, jak opowiadałam o niej rzeczonej Gosi, Koleżance Spod Namiotu, gdy szłyśmy przez las. Na początku byłam trochę onieśmielona, bo to już jednak brzmiało Bardzo Poważnie. Ale ponosiłam tę nazwę w serduszku i uznałam, że basta, to jest coś, co mogę robić w swoim życiu.

Mogę być właścicielką Sklepiku z Kosmosami.

W efekcie Sklepik z Kosmosami pojawi się w październiku na mojej stronie i tam dostaniecie weterynarskiego e-booka. To będzie malutkie miejsce. Miłe miejsce. Przytulne miejsce. Będę tam rozpieszczać Was kosmicznym tekstami, opowieściami o magii i historiami z nutką nostalgii.

I choć z jednej strony jestem mocno przestraszona, to z drugiej strony cieszy mi się pyszcz.

Przecież to superfajna rzecz – stać za ladą Sklepiku z Kosmosami nawet, jeśli jest wirtualny.

A skoro już zostałam Profesjonalną Pisarką, która rozsyła powieści, robi e-booki i rozstawia lady Sklepiku, to ostatnia rzecz była czystą formalnością.

***

Kiedyś myślałam, że nigdy tego nie zrobię. Że na IG wygodnie mi właśnie z taką nazwą konta, która mówi coś, ale jednak nic. Która kryje mnie i moje pisanie jak atrakcyjny, ale jednak maskujący twarz woal. Ale któregoś dnia poczułam, że to już nie wystarczy – że to za mało, za ciasno, nie tak.

I zmieniłam swoją nazwę konta na autorka_sylwia_dec.

Mam wrażenie, że to najlepsze podsumowanie tego roku.

Rok temu mniej więcej na home office w Gdyni odbierałam maila od Marty Mareckiej o tym, że dostałam się do Szkoły Pisania Powieści i szykowałam się na pierwszą Pisalnię u Aleks Makulskiej. Nie wiedziałam wtedy nic poza tym, że chcę iść dalej. Że pisanie to moja pasja, która może mnie ratować, nawet, gdy zamknie się cały świat.

Rok później ciskam w świat konspekty powieści, żongluję wersjami okładki e-booka, a na hasło: nazwa konta bez imienia i nazwiska mówię: NO GDZIEŻ.

Jeśli to nie jest rozwój, to ja nie wiem, co jest.

Coraz mniej mi dogryza kompleks fantasty. Mało tego, myślę sobie nieśmiało, że w zalewie szaleństw świata fajnie być autorem fantastyki i zabierać ludzi w podróże po magicznych światach. Dalej się boję klikać przycisk “wyślij”, ale z drugiej strony: jest to coraz bardziej ekscytujące. I tak, jak kiedyś się bałam, że ja już nic zupełnie nie dam rady opublikować pod swoim nazwiskiem, to widzę, że jest wręcz przeciwnie.

Czuję, że im mocniej moją pasję karmię, tym mocniejsza ona się staje. I mało tego – zaczyna się odwdzięczać. Chronić mnie. Dawać stabilne rusztowanie i odwagę, która płynie z tego, że nie ukrywam rzeczy, które kocham.

Tak, nie ukrywam ich.

A one dają mi energię, napęd i zwykłe poczucie szczęścia.

***

Co jeszcze we wrześniu? Małe smaczki. Pierwsze pisanie w deszcz. Pisanie w kawiarniach. Pisanie drugiej części powieści o mieście V, jak już wreszcie wysłałam pierwszą w świat. We wrześniu też znów ruszyłyśmy z Pisalnią. A na Iskrze poprowadziłam warsztat o światach fantastycznych – godzina, która dla mnie mogłaby trwać pół dnia. I znów stałam się Pisarką, która jeździ koleją – z fotografką Karoliną Pszczołą spotkałyśmy na krakowskim Kazimierzu i zrobiłyśmy sesję fotograficzną, której inspiracją było moje pisanie. Jej efekty już możecie oglądać na stronie, a ja dalej jestem urzeczona tym popołudniem i talentem Karoliny.

Na kolejny rok życzę sobie zatem: oby tak dalej. Oby z tymi ludźmi. Dla mnie wrzesień to zdecydowanie nowy styczeń. W styczniu myślę tylko o tym jak przetrwać, styczeń jest dla mnie najczarniejszą z dziur w kalendarzu i jest tam miejsce tylko na to, żeby zagrzebać się w kocu, albo wyjechać w cieplejsze strony świata.

A we wrześniu dzieją się rzeczy. Zaczynają się cuda.

I mam nadzieję, że w tym momencie ja zaczynam właśnie kolejny set zjawisk, o których napiszę za rok tak, jak teraz – ależ się kosmicznie wydarzyło!

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *