
O namiotach, balkonach i wyspach na horyzoncie
Przez prawie cały miesiąc dozowałam sobie internet jak najpyszniejszą, acz szkodliwą bezę.
Moje zdrowie mnie dopadło i musiałam się zatrzymać – zadbać o siebie i doleczyć ostatecznie to, co było niedoleczone. No więc zatrzymałam się, włączyłam tryb odpoczywania i im dłużej o tym myślę, tym bardziej czuję, że to świat, w którym chciałabym żyć w przyszłości. Nie jarają mnie technologiczne utopie, samochody jeżdżące bez paliwa, androidy o intelekcie większym niż połączone zdolności umysłowe połowy małego miasteczka – zacznijmy lepszą rzeczywistość od tego, że normalnym będzie odpoczynek i równowaga zamiast dzikiego zapierdolu.
I mówię to ja – osoba, która jeszcze parę lat temu chronicznie nie lubiła się zatrzymywać.
Zrobiłam więc sobie kokon z tabletek, dziennika, farb i otwartego worda. Gapiłam się na kota, który liże łapkę i na kwiaty, które rosną. Łapałam myśli i zapisywałam je, a nad tymi notatkami jak srebrna mgła unosiła się myśl, która jednocześnie mogła być uczuciem: no przewspaniała jest ze mnie dla siebie samej towarzyszka.
A poza tym zatrzymaniem, zdarzyła mi się Szkocja.
***
Gdybym była Zbigniewem Wodeckim, piosenka „Lubię wracać tam, gdzie byłem”, odnosiłaby się do Szkocji.
Swojej własnej piosenki o niej nie umiem wymyślić. Wszystkie moje myśli w temacie Szkocji skupiają się w zdaniu: „to niemożliwe, że coś takiego istnieje”, a te sześć słów to jednak za mało, jak na piosenkę.
Pojechałyśmy tam z koleżanką (wiem, że to przeczytasz :D) bo wymyśliłyśmy sobie tę podróż dwa lata temu. Dwa lata temu miała się ona wydarzyć 29 kwietnia, ale – o ile tylko rachujecie szybciej ode mnie – 2022 minus 2 daje 2020, a wszyscy wiemy, co się wtedy wydarzyło.
Zamiast podróży i szlajaczki z namiotem po najbardziej odludnym szlaku Wielkiej Brytanii zostało nam smętne kasowanie rezerwacji w rytm pikających newsów o pandemii koronawirusa.
Teraz jednak zebrałyśmy siebie i plecaki wypchane campingowym pierdoletem, i ruszyłyśmy na szlak. Fun fact – końcem kijka nie ruszyłyśmy tego najbardziej odludnego szlaku. Zrobiłyśmy z niego pięć kilometrów, zmokłyśmy tak, jak tylko w Szkocji można zmoknąć i zawróciłyśmy.
A ja byłam z nas, z siebie dumna jak matka niemowlaka, który właśnie zaczyna chodzić, bo – omamusiu! – ile wody w rzekach i po moim karku musiało spłynąć, żebym ja się nauczyła odpuszczać.
Ale nauczyłam się i reszta wyjazdu minęła nam na zacnych aktywnościach. Spanie pod namiotem. Spanie przed namiotem. Gapienie się na niebo. Gapienie się na góry. Piwo na pikniku. Piwo w knajpie. Łażenie po plaży i zbieranie muszli. Łażenie po plaży i niezbieranie muszli. Dziennikowanie z widokiem na przestwór oceanu. Spacerowanie z widokiem na koronkę gór i wysp nad morzem – tę koronkę, która sprawia, że moje włóczykijskie serce dostaje kręćka.
Poznałyśmy na pamięć menu jednego baru w Mallaig i menu kawiarni na promach CalMacBrayne, a sztukę elastyczności doprowadziłyśmy do mistrzostwa. Ta sztuka elastyczności sprawiała, że raz na dwa dni złaziłyśmy spod namiotu, kierunek wybierałyśmy, kierując się prognozą pogody, a ja po raz kolejny zrozumiałam, że jeśli wszystko w życiu będzie mi tak wychodziło, jak szukanie noclegów na pałę w Szkocji, to będę ustawiona. Gdy mój mąż dojechał do nas z samochodem, zyskałyśmy nieco więcej rozmachu i wylądowałyśmy na Hebrydach Zewnętrznych, na polu namiotowym, które rozkładało się nad lazurową plażą.
A potem, w myśl elastyczności, zawinęliśmy stamtąd kolejnego dnia, gdy okazało się, że do końca tygodnia nie ma już miejsca na powrotnych promach.
Chyba za to najbardziej lubię Szkocję.
Za to, że pierwszy raz w życiu pojechałam bez żadnego zaklepanego noclegu, za to z namiotem na plecach.
Za to, że sztywne plany mogłam zamienić na leniwe słuchanie rzeczywistości i swoich potrzeb. Pada? Szukamy hotelu. Nie pada? Śpimy pod namiotem. Nie mamy auta? Zrobimy krótszą drogę. Mamy auto? Jedziemy z koksem.
Wtedy przydarzają się kosmiczne i niesamowite rzeczy.
***
Półwysep z latarnią.
Po nim krążyłam jakieś trzy lata temu, a w mojej głowie roiło się od pytań z kategorii: Kim Być i Dokąd Zmierzać. A teraz znalazłam się tam znowu, morze znów tańczyło w objęciach wysp na horyzoncie, a ja już miałam w głowie odpowiedzi na te pytania. Może bardziej na Kim Być, niż Dokąd Zmierzać, ale umówmy się – jak się zna swoją naturę, to łatwiej wyznaczyć dalszą drogę.
Nie czułam tam fajerwerków, nie grał mi w głowie hymn z Rydwanów Ognia.
Po prostu zdałam sobie z tego sprawę i pomyślałam: Sylwuniu, zajebista robota. Idźmy ją robić dalej.
***
Kościół na końcu świata.
Musicie coś o mnie wiedzieć: ja nie mam żadnych obaw w mieście, ale czasem nieswojo czuję się na wsi. Bardziej od natłoku ludzkich głosów płoszy mnie samotność i cisza, a moja miłość do natury pełna jest respektu.
Takiego respektu, jaki się ma przed czymś, co budzi obawę.
Tym bardziej zatem dumna byłam z siebie, że ostatniego dnia poszłam na wieczorny spacer sama. Spaliśmy w małej wsi Kilvater, widok mieliśmy na dalekie morze i pas wysp na horyzoncie, a pogoda – jak to bywa z ostatnimi dniami w Szkocji – była idealna. Poszłam więc główną drogą, potem zboczyłam w mniej główną drogę, a potem w jeszcze mniej główną, aż dotarłam do ruin kościoła.
Z gotyckiego okna widać było morze i pas wysp na horyzoncie, które zbierały już złoto zachodzącego słońca.
Piękniej nie mogła się ze mną Szkocja pożegnać.
***
W sercu będę też zawsze miała Glenfinnan i jego okolice – to miasteczko, w którym porzuciłyśmy nasz Supertrudny Szlak. Zamiast niego po nocy w górskim schronisku wybrałyśmy dwa dni w przytulnym hoteliku w Mallaig, a potem bezczelnie popłynęłyśmy na końcowy punkt Supertrudnego Szlaku, małą wieś na najbardziej odludnym półwyspie i mieszczące się tam pole namiotowe.
Pole zaiste było złotem, z jednej strony miało morze, z drugiej góry, a ja, patrząc na te szczyty, nie żałowałam w ogóle, że to nie z nich przyszłam.
Gdybym z nich przyszła, prawdopodobnie nie miałabym sił nawet na to, by gapić się na morze.
A przecież nie o to chodzi w życiu, by sił zabrakło na to, co najlepsze.
Zamiast wspomnień o dzikiej wędrówce przywiozłam z Glenfinnan serię retrografik z kotami, spalony od leżenia na słońcu nos i kilogram muszel, bezwstydnie przeszmuglowanych w bagażu nadanym Ryanaira.
Nie zamieniłabym tego na żadne kilometry.
No i trzy razy mijałyśmy rozpędzony pociąg do Hogwartu, how cool is that?
***
A żeby współczynnik magii rozpieprzył wszystkie moje magiometry, po przylocie ze Szkocji trafiłam prosto na pierwsze spotkanie kreatywnych dziewczyn z Iskry. I tam znów – niby nic, a jednak wszystko, niby cisza w cieniu drzew, a jednak gwar myśli twórczych stworzeń, łączenie słów, zaklinanie rzeczywistości w obrazach i to niesamowite poczucie, że wrażliwych, kreatywnych stworzeń jest więcej.
I halo, dostałam najpiękniejszy tort urodzinowy w swoim życiu – to tak wspaniałe, jak pociąg do Hogwartu!
***
Przyznaję więc sama sobie medal z odpuszczania i zatapiam się w dalsze rewiry kuracyjnego lipca. Dalej będę patrzeć na to, jak kot liże łapkę (skubany robi to na milion sposobów!), jak kwiaty rosną na balkonie (niby sama je sadziłam, a każdego dnia wyglądają inaczej!) i na to, jak czas przeze mnie płynie chwila po chwili, jak moja własna krew.
I choć w zasadzie poza Szkocją prawie nie ruszyłam się z balkonu, to o matko, te dni na balkonie budzą moją największą ekscytację.
To nie do końca jest kwestia miejsca. Że dalej kocham podróżować, nadal uwielbiam poznawać światy, a pasmo wysp na horyzoncie działa na mnie jak kocimiętka na kota. Ale nie mam ochoty już na zaliczanie zabytków, na dzikie biegi, szalone szlaki. Zamiast tego – cały dzień w kawiarni i gapienie się na ludzi. Cały dzień nad morzem i gapienie się na wodę. Znajdowanie miejsc, w których lepiej robi mi się na sercu nawet, jeśli nie piszą o nich w żadnym przewodniku.
Dlatego będę wracać powoli do życia. To czas eksperymentów i szukania tego, co nowe, a ja mam drugie serce do bycia poszukiwaczką.
Więc będę tu.
Mam w zanadrzu teksty, które czekają grzecznie od czerwca i nie zawaham się ich użyć.
***
Jest we mnie taka część, która nie dowierza. To ta część, która kiedyś czerpała energię z bycia w stu miejscach na raz. Z dzielenia uwagi. Ze stania dwiema nogami w dwóch różnych rzekach.
Druga część zaś odkrywa właśnie, że czasem nie trzeba być wszędzie. Że wystarczy ułożyć swój świat tak, by mieć wokoło siebie wszystko.
A sekret leży w definicji słowa “wszystko”.


3 komentarze
Koleżanka z namiotu :D
Oczywiście, że to przeczytałam!!! Jest to absolutnie najlepsze podsumowanie wszystkiego, co się wydarzyło <3 I tak sobie myślę, że trzeba odczarować odpuszczanie. Nie ma w tym nic złego – to znajomość siebie, okoliczności, rozsądek, czasami troska o ciało i głowę, ale przede wszystkim zawsze wstęp do spontaniczności, która może zaprowadzić w supermiejsca!
Adzik
Kocham Twoje rozkminy i zawsze mnie rozczulają, zawsze znajduję cytaty, które chcę zapisać, a do tego bije z nich ogrom ciepła i życiowej mądrości. 🙂 Czekam na teksty!
Marta
Sylwia, ja też uważam że odpoczynek i równowaga powinny być na porządku dziennym u każdego.
Też nie lubię obecnej wszędzie kultury zapiedolu, i to wieczne chwalenie się, że ja zrobiłam więcej od ciebie.
Uwielbiam jak się zatrzymujesz i przebywasz sama ze sobą bo powstają wtedy przepiękne liryczne teksty 🙂