Na dzień dobry
Nazywam się Sylwia i dorosłam do siebie.
Paradoksalnie znaczy to, że sięgnęłam po złote gwiazdki i bordowe plamy akwarelowych chmur, a swoje misterne fantazje wypuściłam z szuflady.
Tak, pisałam od zawsze.
Tak, mówię o tym dopiero teraz.
Dorosłam do sukni księżniczki z kosmicznej galaktyki, do cyrkla i linijki konstruktorki magicznego miasta, do zamyślonego uśmiechu nostalgicznej duszy. To taki moment, kiedy czuję się jak te dwie połówki mitycznej pomarańczy, które trafiają na siebie – tylko one wszystkie są we mnie, a tak poza tym, to w zasadzie jest ich trzy: ta nostalgiczna, ta magiczna i ta galaktyczna. A ponieważ ja kocham rytm słów i rytm zdań, to nawet te trzy przymiotniki muszą być w jednym rytmie – skoro zaś coś jest w jednym rytmie, to wiadomo, że to prawda 😀
Swój pierwszy tekst napisałam, jak miałam osiem lat. Nie pamiętam, o czym był. Pamiętam, w czym go napisałam i to w zasadzie głupie, jakby materia liczyła się bardziej od ducha, a narzędzie od dzieła.
Ale materię i dzieło pamiętam.
Był to zeszycik w dwie linie, granatowe i porządne, w kropy na okładce, które już wtedy na moje ośmioletnie oko wydawały mi się szpetne. Napisałam tam powieść na CAŁE CZTERY STRONY i pewna byłam – taką ośmioletnią pewnością siebie – że skasuję za to Nobla, niech no tylko rodzice podeślą to do Norwegii.
Ale oni jednak nie podesłali i dlatego dzisiaj widzicie się na tej stronie z jeszcze-nie-sławną-pisarką.
Od tamtej pory pisałam prawie zawsze. Wymyślałam historie, zawsze fantastyczne – nawet jak sobie zakładałam, że: ej, realny tekst, to efekt wychodził jeszcze bardziej magiczny niż zwykle. Wiadomo, że najpiękniejsze auto jest w garażu u sąsiada, najgrzeczniejsze dziecko to nie moje własne, a najlepszy tekst to ten, którego nie zamierzałam napisać.
Swoje fantazje, wyobrażenia i światy zamykałam w szufladach, kryłam w dorosłościach, maskowałam poważnymi sprawami. Aż wreszcie przyszła pandemia i całą mnie schowała w szufladzie, a ponieważ ja jestem ruchem i włóczykijem, kocham się nosić po świecie, to był to czas zdecydowanie gorszy niż lepszy i mniej miły, niż miły, a w zasadzie: zupełnie niemiły i zły jak cholera.
Przysłowia jednak mówią, że nie ma tego złego, i ja się czasem z nich śmieję, czasem mam do nich żal o dystrybucję głupot, ale tym razem jednak klaszczę im brokatowe brawka, bo gdyby nie to złe, to nas by tutaj nie było.
W pandemii zaczęłam myśleć, że ej, może bezpiecznie byłoby znaleźć coś, co można robić nawet, jak zamkną pół kraju. A ponieważ najciemniej pod latarnią, to potrzebowałam trochę czasu, by dostrzec, że HALO, jest taka zakurzona pasja, nazywa się pisanie i w zasadzie to można robić, nie ruszając z domu dupska.
A potem trafiłam na Aleks.
O naszych początkach zawsze mówię tak: BOŻE, GDYBYM JA NIE KLIKNĘŁA. Post o Klubie Otwartej Szuflady wyświetlił mi się przypadkiem, któregoś lutowego wieczora, gdy oglądaliśmy z mężem Doktora Who pod kołderką z naszych trzech kotów (uwaga dla fandomu: sezon z Capaldim, najbardziej groźny moim zdaniem doktor, choć #teamtennantforever). Kliknęłam tego posta, przeczytałam, że jest jakiś kurs i ja – mistrzyni rozkmin, planowania, szacowania, liczenia jak kot przed skokiem – pomyślałam w 1,5 sekundy: AAA, PÓJDĘ, a w kolejne 2 sekundy się zapisałam.
Kiedy piszę te słowa, jest już wiele miesięcy potem, ja rozsiadłam się wśród zakręconych pisarskich dusz, odwiedzam warsztaty i mam swoją watahę wrażliwców, dziwaków i rozkosznie zaskakujących twórczyń, sióstr w pisaniu, które czasem znają mniej lepiej niż ja (a na pewno: lepiej niż mój wewnętrzny krytyk).
Tak, to babska wataha wyciągnęła mnie za uszy z mojej szuflady.
***
Dlatego teraz czuję, że wreszcie dojrzałam do siebie. Do tego szalonego, żywego umysłu, który tak, jak ciało, kocha się nosić po światach.
I dlatego chcę Was tu częstować brokatem, śmietanką i wiśniami z tortu wszystkich moich fantastycznych światów.
Cieszę się, że tu jesteście.
Obiecuję, że będzie pysznie!