O tym, dlaczego konstrukt literatury kobiecej nie ma sensu
Wchodzisz do księgarni. Widzisz różne gatunki. Fantastyka, reportaż, książki historyczne. I jeszcze – literatura kobieca. Myślisz: okej, ale gdzie jest męska?
Oh wait.
Męska stoi na półce z literaturą piękną.
Z konstruktem literatury kobiecej jest tak: na pierwszy rzut oka nie ma w tym nic zdrożnego. Podział jak podział: fantastyka dla tych, którzy lubią fantastyczne światy, powieści historyczne dla tych, którzy lubią wiedzę o minionych epokach, reportaż dla tych, którzy lubią prawdziwe światy, literatura kobieca dla…
No właśnie.
Gdzie jest granica między literaturą kobiecą a każdą inną? Czy to literatura o kobietach? No nie, „Lolita” też jest o kobiecie, a nikt nie używa względem niej tej nazwy. Czy to literatura pisana przez kobiety? No też nie, Barbara Kingsolver napisała „Demona Copperheada”, a jednak ta książka nie stoi na półkach oznaczonych tym hasłem.
Gdy zacznie się rozbierać logicznie konstrukt „literatury kobiecej”, zaczynają się zgrzyty.
Po pierwsze, skąd pomysł na wydzielanie literatury kobiecej?
Co takiego zawiera się w książkach opatrzonych tą etykietą, która nie pozwala podporządkować ich gatunkowym kryteriom? A może inaczej – nie „co wydzielamy”, ale „dlaczego wydzielamy”? Skąd pomysł, żeby – na przykład – historyczne romanse i współczesne opowieści o miłości pakować do jednego worka? Przecież tu przebiega linia gatunkowa dość wyraźnie. Na pytanie „dlaczego wydziela się literaturę kobiecą” odpowiedź może nasunąć się sama: bo jej tematyka traktowana jest jako coś innego.
A gdy do „innego” dodamy odbiór społeczny tych książek, równanie wychodzi proste – to coś innego, czyli gorszego.
I wtedy pojawia się kolejny zgrzyt.
Jakkolwiek można zarzucić obu typom książek warsztatowe braki, miałkość fabuły, powtarzalne rozwiązania, to jednak kiedy patrzę na to w szerszej perspektywie, łapie mnie zdziwienie.
Po drugie, dlaczego uznajemy tematy przypisane literaturze kobiecej za gorsze?
W domu moich rodziców na półce stało kilka tandetnych książek o miłości i kilka tandetnych książek o amerykańskich wojnach, gangach albo innych mafijnych porachunkach. Ale z jakiegoś względu to te pierwsze miały łatkę „głupie romansidła”. Choć te drugie były równie prostymi opowieściami o prostych instynktach. Gdy o tym myślę teraz, mam ochotę głośno zapytać: halo, cywilizacjo, co poszło nie tak? Dlaczego gloryfikujemy walki wszelkiego rodzaju, a śmieszkiem lekceważenia zbywamy miłość i relacje międzyludzkie? To nie #sarkazm, ja pytam serio.
Byłam kiedyś świadkiem rozmowy o tym, że „Ojciec chrzestny” to esencja tego, co facet powinien wiedzieć o przyjaźni i życiu. Doprawdy? Każdy facet musi w pewnym momencie zaciukać szefa wrogiej mafii? Czysta statystyka mówi o tym, że bliższa doświadczeniu każdego człowieka jest jednak miłość i relacje międzyludzkie, a nie gangowe porachunki.
A przywołując #sarkazm, mam ochotę podrzucić prowokacyjnie: skoro mówi się o kryzysie męskości, która gubi się w świecie stawiającym coraz bardziej na emocje, to może jednak ta literatura o relacjach międzyludzkich to nie jest głupi pomysł? Może właśnie warto pozwolić sobie na łezkę wzruszenia nad happy (albo właśnie nie happy) endem, albo poczuć motyle w brzuchu przy scenach o raczkującym zakochaniu?
Może – tu #prowokacyjnyDec już zupełnie – łatwiej będzie dopuszczać emocje w życiu, jeśli przeczyta się o nich w książkach?
Po trzecie, gdzie jest literatura męska?
Zrozumiałabym, gdyby te kategorie istniały równorzędnie – jako określenie książek, które bazują na tradycyjnych, stereotypowych zainteresowaniach przypisanym obu płciom. Nadal słabe, ale logiczne. Romanse dla bab, sensacja dla chłopów. Ale tak się nie dzieje. Książki, które opierają się o motywy stereotypowo przypisane mężczyznom (wojna, walka z naturą, albo – skądinąd – uwodzenie kobiet) brylują dumnie na półkach z literaturą piękną, chwałą narodów i dziedzictwem ludzkości #sarkazm. Serio, „Lolita” jest dziedzictwem ludzkości? Serio, wymagające wglądu terapeuty mizoginistyczne rozkminki Bukowskiego zasługują na wybitne miejsce na półce?
No okej, ale w takim razie dlaczego powieść o uwodzeniu szefa sycylijskiej mafii trafia na dolną półkę?
Jak nobilitujemy niskie instynkty, to halo, nobillitujmy wszystkie.
A po czwarte, co złego jest w czytaniu lekkich książek?
Jak większość absolwentów klas humanistycznych, miałam kiedyś zupełnie inne podejście do czytania. Literatura piękna – cacy. Literatura każda inna – be zupełnie. Z perspektywy czasu patrzę na tą dziewczynę, która używała pryzmatu czytania do pompowania ego, z politowaniem.
Teraz myślę o tym inaczej.
Wątki romantyczne dalej nie należą do moich ulubionych. Raczej nie sięgnę po miłosną historię rozgrywającą się we współczesnej Polsce. Ale dlatego, bo z reguły nie sięgam po historie rozgrywające się we współczesnej Polsce – wystarczy mi współczesna Polska w rzeczywistości, nie muszę jeszcze o tym czytać.
Ja sięgam po fantastykę, ale już nie myślę o dziewczynach czytających romanse, że to są te „głupie”. I „puste”. Po drodze zrozumiałam, że głupie jest gardzenie innymi kobietami w momencie, kiedy nas wszystkie otacza świat patriarchatu. A „puste” to jest pompowanie ego przeczytanymi tytułami, jeśli sięga się po nie tylko dlatego, by potem zadzierać intelektualnego nosa.
Dlatego na koniec mam ochotę powiedzieć krótko: gadajmy o gatunkach i stylach w literaturze, ale zostawmy w spokoju konstrukt „literatury kobiecej”.
Bo to pojęcie, które nie precyzuje niczego, a tylko utwierdza międzypłciową pogardę.
A z tego już najwyższy czas zrezygnować.