Kochanica Mgieł

Kochanica Mgieł wyrosła na granicy mojego świata bez najmniejszego ostrzeżenia. Pojawiła się któregoś dnia – albo któregoś dnia po prostu ją zauważyłem – ale już następnego ranka, gdy spojrzałem na lekką koronkę jej kształtów, poczułem się tak, jakby miejsce na nią od zawsze tu było.

Ale czy to możliwe, by żywy duch tkwił w czymś, co wyrasta z martwej ziemi?

***

Zawiśniesz, Mosa, mówili wtedy w moim mieście wszyscy, którzy mnie spotykali. O moim stryczku gadały baby na targach i mieszczanie w oberżach, rzemieślnicy w warsztatach i altarystki w nawach Kawerny. Będziesz wisiał, kręcił głową mój szczery przyjaciel Agarion i wyjątkowo żaden przepis miejskiego prawa nie przychodził mu do głowy, choć Agarion miał dyplomatyczny łeb do prawnych kruczków. Będziesz wisiał, mruczała moja szczera przyjaciółka Animede, a w jej oczach błyszczał wtedy ogień, taki sam, który tańczył na jej rękach, gdy wzywała swoją moc magii. Będziesz wisiał, mamrotał jej kochanek, Anneir Esster, a jemu to ja się kłaniałem i mruczałem dwornie: byleby by razem z tobą, bo strasznie się żeśmy z tym bucem nie lubili.

A potem po mnie przyszli.

Czułem już w kościach, że to tak się skończy, gdy pewnego deszczowego popołudnia pełniłem swoją posługę. Wezwali mnie rano bez ostrzeżenia. Kazali mi grać moje pieśni i moje melodie, a kiedy szczury wylazły ze wszystkich kątów – otępiałe, uśpione, z czarnym koralikami oczu zalanymi dziwną rozkoszą – po szuraniu ich nagich ogonów i chrobocie ich pazurzastych łapek rozległy się mniej subtelne hałasy buciorów strażników.

Ja byłem szczurołapem miasta Veira. Ostatnim stworzeniem swojej profesji, które potrafiło rytm życia zaklinać rytmem muzyki.

A jaśnie książę mojego miasta był pierwszym stworzeniem swojej profesji, które magii na ulicach wypowiedziało wojnę.

Myślę, że mógłbym wymienić parę rzeczy, które stało na przeszkodzie naszego dogadania się. Po pierwsze, była to moja pyskata morda. Po drugie, była to moja pyskata morda. Po trzecie, był to mój absolutny brak tolerancji dla tych sytuacji, w których słuchać się musiałem idiotów, w skrócie – moja pyskata morda. Działał w mieście cech magiczny, który układał się z księciem. Żyli magicy, którzy dali się wpisać w rejestry i prawa, zasady i zarządzenia, cenniki i katalogi – ale ja do nich nie należałem. Ja nosiłem z godnością moją pyskatą mordę i wszystkie honory, jakie przynosiła: uliczne pieśni, uśmiechy dziewcząt, zniżki w oberżach i te mniej przyjemne – urazy księcia, fochy miejskiej władzy i hordy wkurwionych strażników.

Tamtego deszczowego popołudnia uciekałem zatem przez tunele ulic mojego miasta, gnałem między wąwozami zaułków i pod czujnym okiem kamienic, a potem dalej i dalej, byle za mury, byle za horyzont, byle tam, gdzie nie dostrzeże mnie czujne oko śmierci, dla zmylenia ubrane w bordowy kubrak strażnika.

Tamtego deszczowego popołudnia spotkałem Kochanicę.

***

Najpierw jej pajęcze kształty dostrzegłem na jednym z miejskich dziedzińców. Rosła przy murze, niemal wtulała się w kamienną tkankę, a jej rachityczne linie wznosiły się ku niebu jak ramiona omdlewającej kobiety. Wtedy spojrzałem na nią i pognałem dalej – mógłbym po jej ciele wspiąć się na mur, ale było zbyt wątłe, nie utrzymałoby mojego ciała lekkością swojego bytu.

Potem minąłem ją w jednej z wioseczek – rosła przy drodze, wznosiła się leniwie znad zarośli i krzaków, a ja zatrzymałem się na chwilę, choć byłem ofiarą pościgu. Poznałem delikatny rysunek gałęzi, zdziwiło mnie, że parę godzin wcześniej ten sam szkic dostrzegłem wśród ulic mego miasta.

A potem znalazłem chatę na bagnach, skryłem się tam, oddałem drewnianej ruince siebie i swoje bezpieczeństwo.

Po kilku dniach ona już tam była – choć przysiągłbym, że poprzedniego wieczoru nic nie znaczyło przestrzeni w tym miejscu.

Nie wiem, dlaczego nazwałem ją Kochanicą Mgieł. Może w głuchych ostępach brakło mi drugiego człowieka. A może po prostu nasz pierwszy poranek we mnie został – ten, w którym dostrzegłem jej wątły rysunek gałęzi i spowijające ją mleczne kłęby. Mgły otulały ją jak sukienka, jak lekki tiul, jak delikatny szal, który tańczył wśród czerni jej kształtów w rytm melodii wichrów. Pamiętam, że patrzyłem wtedy długo. Na jej taniec, na misterną plątaninę suchych traw, które naokoło niej wznosiły się ledwo ku górze. Na czarny pierścień lasu, który z jednej strony zamykał horyzont jak cicha, choć poruszona widownia. Na szarości nieba, które otwierało się po jej drugiej stronie jak najwspanialsza scena.

Patrzyłem w jej stronę rano i żegnałem się z nią wieczorem. Widziałem jej czarne kreski w złotych światłach zachodu i różowych blaskach jutrzenki. Drżałem, gdy ona rzucała się na wietrze i oddychałem spokojniej, gdy ona rozprostowywała swoje koronki.

Czasem, gdy księżyc zalewał blaskiem ziemię, zdawało mi się, że widzę jej cień bliżej.

A czasem, gdy noc przynosiła aksamitną ciemność, wołałem ją przez sen do siebie.

– Śledzisz mnie, Kochanico? Przyjdź do mnie, Kochanico. Wiem, że tam jesteś, wśród pustek i mgieł – któregoś razu obudziłem się z tym krzykiem na ustach i pierwszy raz od dawna przestraszyłem się siebie.

Kilka dni później pierwszy śnieg spadł na bagnach, a Kochanica oprócz mgielnej sukienki przybrała ciężki kubrak śniegu. Jej czarne witki ugięły się ku ziemi, jej kształty zatraciły swoją ostrość, jej czerń ukryła się w jasności. Ale to nadal była ona. Nadal tańcowała, nadal kusiła i wabiła. Jej cienie stały w okienku zrujnowanej chatki, która kryła rumowisko tajemnic dawnych mieszkańców i moje własne życie. Jej ciało świszczało razem z wichrem, zawodząc żałobne piosenki, aż któregoś ponurego wieczoru poczułem, że straszno mi zerkać przez okienko.

Wtedy zacząłem znajdować na śniegu krew.

Któregoś ranka rozwleczone ciało myszy powitało mnie na progu. Potem ranna sarna konała na śniegu, choć jej krew nie zwabiła żadnego drapieżnika. Kilka dni później czyste śnieżne białości skalała czerń rozdartego wpół ptaka. Wziąłem jego zmarznięte ciało ostrożnie do ręki, schowałem w kieszenie za dużego płaszcza, który znalazłem wśród rupieci chatynki i przy ogniu dopiero dostrzegłem, co kryło się w jego sercu.

Czarny oścień, potężna drzazga wystawała jak skaza z zastygniętej krwi, a ja po raz pierwszy poczułem, że na tych bagnach nie żyję w samotności.

I nie było to wcale przyjemne uczucie.

Tej samej nocy krzyk śmierci wyrwał mnie z niespokojnego spania. Zerwałem się, jakbym na nowo poczuł oddech pościgu na karku, ale te wrzaski nie wyrywały się z gardła żadnego człowieka. Wydzierały się w ciemność zdławione, zduszone, jakby podlane krwią ginącego stworzenia i ściśnięte tkanką umierającego ciała. Serce mi łomotało, oddech nie mógł się uspokoić, a gardło same chciało razem z nimi krzyczeć.

I zakrzyczało, gdy wichry i wrzaski za oknem nagle ułożyły się w słowo.

Gdy wśród symfonii śmierci usłyszałem wycie, co ułożyło się w moje własne imię.

Zerwałem się, jakbym nagle narodził się na nowo. Chwyciłem ostatni płonący szczap drewna. Wypadłem z chatynki, wskoczyłem między śniegi. Cisza bezgwiezdnej nocy wisiała naokoło mnie jak kir, ale ja bez omyłki dopadłem do Kochanicy.

Stanąłem przed jej chropowatym ciałem i w blasku swojego ognia dostrzegłem rys jej koronki. Machnąłem ogniem, który cisnął w jej stronę iskry, a ja ze wszystkich swoich myśli, strachów i przerażeń wycisnąłem jedno, rozedrgane słowo.

– Dosyć.

Nad ranem już jej tam nie było.

***

Rzuciłem się wtedy w bagienne ostępy. Zacząłem jej szukać, tropić każdą polanę, zaglądać w truchła zarośli, przyglądać się wszystkim kształtom, napotkanym na drodze. Ale żaden nie miał w sobie lekkości Kochanicy. Żaden nie był nawet cieniem.

Wróciłem do chatki.

Stanąłem na progu zrujnowanego domostwa, gdzie tliły się ostatnie iskry paleniska.

Nie byłem sam.

W pierwszej chwili serce stanęło mi na moment, a krew zatętniła szybciej w moich żyłach. Ktoś tu był, ciemne kształty rysowały się nad ogniem, a sylwetka sięgała aż do krzywego sufitu.

W drugiej chwili rozpoznałem człowieka.

– Niech cię szlag, Mosa – moja szczera przyjaciółka Animede odwróciła się od ognia, a mi nagły zawrót uderzył do głowy. Myślałem, że Animede mnie chwyci w objęcia, ale ona zatrzymała się przede mną, ujęła moją twarz w swoje zimne dłonie i przyjrzała mi się uważnie – Wyglądasz, jakbyś wyszedł z siebie. I przynajmniej połowę siebie zostawił.

Chciałem jej coś powiedzieć. Zażartować, powitać. Przytulić ją, uścisnąć ludzkie ciało na powitanie.

Byłem w stanie jedynie krzywo się uśmiechnąć.

– Na przyszłość, jak będziesz szukał kryjówki, to zlituj się i zostaw mi chociaż pół śladu – parsknęła Animede – Teraz wszyscy w mieście pytają się o ciebie, a książę nie śpi po nocach i przez sen błaga cię o wybaczenie.

– Żartujesz – westchnąłem słabo.

– Żartuję – Animede wyszczerzyła się bezczelnie – Ale możesz bezpiecznie już wracać.

Rozejrzałem się bezradnie po chatynce, której wnętrznościom powierzyłem swoje ciało. Spojrzałem bacznie w okienko.

– Chyba, że nie chcesz – usłyszałem drwiący głos Animede – Kto ciebie tam wie, może masz wśród tych mgieł jakąś kochanicę.

***

Jeszcze tego samego dnia Animede, mistrzyni ogniowej magii, wyprowadziła swojego przyjaciela z bagiennych ostępów. Szczurołap Mosa szedł obok niej, kulił wątłe ramiona w za dużym płaszczu na mrozie, a jego czarne, duże oczy wydawały się jeszcze większe w wychudzonego twarzy. Nie mówił nic. Nie śmiał się, nie pyskował, nie pytał się, czy Anneir Esster już kopnął w kalendarz, albo dostał po ryju – jak to Mosa miał zawsze we zwyczaju.

Zamiast tego gapił się smętnie przed siebie.

A Animede mogłaby przysiąc, że blednie jeszcze bardziej, gdy łąki przy drodze zmieniały się w czeluści lasu.

I zupełnie nie mogła się domyślić, dlaczego.

– Łypiesz w te krzaki, jakby tam siedziało co złego – odezwała się, gdy wychodzili z małego gaiku, a Mosa strzelał niepewnym spojrzeniem na boki.

– Powiedzmy, że ich kształty są z lekka niepokojące – mruknął wymijająco i przyspieszył kroku, jakby chciał szybciej znaleźć się wśród uschłych łąk, które zaraz za gaikiem słały się aż po horyzont.

– Mam lekarstwo na niepokój – Animede zatrzymała go – to kształty martwe, jak sama ziemia, nie ma w nich nic żywego.

Wyciągnęła dłoń ku chaszczom, przywołała ogień, a iskry rozbłysnęły na jej palcach. Mosa spojrzał na nią zdziwiony jak kot, któremu ktoś ośmieli się stanąć na drodze. Przyskoczył do niej, złapał ją za rękę, a iskierki odbiły się w blaskiem w czarnych, rozszerzonych oczach.

– Zostaw – powiedział ostrożnie i odsunął jej rękę – ja już wiem, że żywy duch wyrasta także z martwej ziemi.

2 komentarze

  • Adzik

    O bosze, miałam ciary i w trakcie i na końcu. Z niecierpliwością czekam, aż będę mogła na długie wieczory zatopić się w książkowej wersji miasta V. Chociaż pewnie będę binge czytać do rana… 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *