Dzienniki betonowe

Dzień 1342, popołudnie

Żyję z nimi tak długo, że zapominają o moim istnieniu.

Nie myślą o mnie.

Nie wspominają mnie.

Gdy mówią do istot wokół, nie ma tam słów dla mnie.

Czasem mnie to drażni. Irytuje. Boli. Czasami, gdy szary deszcz zalewa moje szare oczy, mam wrażenie, że płynie nie z chmur, tylko z mojego serca. Ale ja przecież nie mam serca. Ja jestem tylko szarością i ciężarem, konstrukcją i fizyką, nie ma we mnie ani grama żywej tkanki.

Poza nimi.

Nie mam swojego serca, bo posiadłem serca ich wszystkich.

To chyba jedyny plus istnienia, gdy jesteś starym, zniszczonym przez czas i ludzkie ręce wieżowcem.

Dzień 1343, poranek

O przepraszam, mam jeszcze jeden plus z bycia wieżowcem.

Wschody słońca.

Gdy masz 21 pięter, nikt Ci ich nie zasłoni. Żadna nowomodna galeria, żaden żywopłot z tujki, żadna szeregówka ani inny nowatorski wysryw zubożałych myślowo architektów. Wschody i zachody słońca są moje. Letnie i zimowe. Chłodne i gorące. Zatopione w chmurach i rozpalone światłami. Każdego dnia są inne, ja każdego dnia jestem taki sam, ale i tak każdy do mnie należy.

Wschody słońca i ich serca.

Tętnią przecież we mnie i żyją we mnie, a ja jak nikt znam ich problemy. Na pierwszym piętrze mężczyzna bije kobietę. Na trzynastym co noc odbywa się smutny spektakl seksu bez miłości. Osiemnaste piętro jest pełne muzyki, a ja przeczuwam, że żadne z tych dzieci nie zostanie pianistą, bo świat nie ma serca dla małych marzycieli.

Na dwudziestym piętrze co noc ludzki cień staje samotnie na parapecie, ale nigdy jeszcze nie zrobił kroku w stronę nocy.

Widzę ich wszystkich, ale nikt z nich nie dostrzega mnie.

Dzień 1345, wieczór

Dziś zobaczyłem człowieka, którego braknie w moich trzewiach. Macie tak czasem, że widzicie kogoś, kto jeszcze jest nikim, ale nagle staje się kimś? Ja spotkałem go dzisiaj. Szedł ulicą obok mnie, w dłoni trzymał podniszczoną marynarkę, w drugiej ręce miał staroświecką teczkę, a zza wielkich okularów patrzyła na mnie twarz człowieka, który wie. Człowieka, który umie czytać losy starych rzeczy i sam boryka się na granicy między istniejącym a minionym. Pisarz, pomyślałem, muzealnik, może antykwariusz.

Ktoś, kto kocha wszystko, co stare.

Gdybym miał serce, pękłoby na widok osób, które wyszły za nim zza rogu ulicy – kobiety i trójki małych dzieci.

Gdybym miał serce, zrosłoby się na dźwięk jego słów.

„Kochanie, a może w tym bloku poszukamy mieszkania?”

To szansa, której nie mogłem utracić.

Dzień 1345, noc

To noc, w której zapadłem się w tworzenie.

Wszyscy śpią. Słyszę ich oddechy. Słyszę ich sny i bicia serc. Czekam na moment. Na tę jedną chwilę, kiedy wszystko stanie się całością, a misterny mechanizm świata zagra sprzyjającą mi melodię.

Gdy to się dzieje, wiem doskonale, co robić. Moje ściany rozciągam, choć kamień nie może być w ruchu. W moich oknach odbijam inne okna. Sufity podnoszę ku niebu, wznoszę to, czego nie da się wznieść, mnożę to, czego nie można rozmnożyć, a oczy moich okien zachodzą parą od wysiłku.

Nad ranem przy ulicy słyszę głos:

„Dziwne, wydawało mi się, że jeszcze wczoraj nie było tego piętra”.

Wtedy zapadam w odpoczynek.

W kamienny sen.

Dzień 1347

A raczej – Bardzo Radosny Dzień.

W mieszkaniu na 22 piętrze, tym wydartym z moim trzewi, zamieszkał już mężczyzna ze staroświecką marynarką. Patrzyłem na niego długo. Obserwowałem go czule. Widziałem, jak robi herbatę i pedantycznie wyciska torebkę. Widziałem, jak pije kawę bez żadnego dźwięku. Widziałem, jak przegląda gazety i zakreśla je tylko granatowym mazakiem.

I zastanawiałem się, jakiego języka użyć, by opowiedzieć mu o swoich nieszczęściach.

O długich latach samotnego bycia wieżowcem, jedyną istotą, która sięga w podniebną dal, choć wszyscy twierdzą, że nie ma serca.

A potem – zjawiła się jego rodzina.

I tu się skończył Bardzo Radosny Dzień.

Dzień 1347

Już wiem, kogo nienawidzę najbardziej.

Już poznałem imię i twarz swojego wroga.

To imię i twarz kobiety, która krąży wokół mężczyzny zakochanego w przeszłości.

Gdy ona się pojawia, znika z jego twarzy wyraz uduchowionej zadumy. Odkłada wtedy swoje stare książki, odstawia kawę i zaczyna z nią rozmawiać o błahostkach. A ja tu jestem, ja stoję i czekam, ja cierpię i w każdej cegle czuję, że gdy przemówię, mój grobowy głos przegra z jej szczebiotem.

Choć nie wiem, czy ja mam grobowy głos – do tej pory słuchałem tylko głosów innych, ale dla niego znajdę sposób, by przemówić.

Dzień 1390, wieczór.

Długo nie było żadnego słowa w moim dzienniku, ale po cóż tracić czas na spisywanie dni zamiast cieszyć się codziennością? On tu nadal jest. Ja szukam swojego głosu. Ona się pojawia, ale nie myślę o niej, drażni mnie i budzi we mnie złe rzeczy, ale nie mogę przecież skupiać się na niej. To nie dla niej otworzę drzwi swojego serca.

 I byłbym najszczęśliwszy, gdyby nie to, że dzisiaj usłyszałem słowa, od których już nie ma odwrotu.

„Nie podoba mi się to mieszkanie. Wynajmijmy je. Sprzedajmy i zapomnijmy. Zasługujemy na życie w innym miejscu.”

Ta noc nie będzie dobrą nocą.

Dzień 1394, cały czas

Złe słowa zamieszkały na stale w moich trzewiach. Słyszę je każdego dnia.

„To dziura, dlaczego chcesz tu mieszkać”?

„To zabytek, kochanie, to budynek, który wiele przeżył. Ostatni, który wyszedł spod ręki tego architekta…”

„Nie mów mi o architektach, to rudera! Nie chcę jej ani chwili dłużej oglądać!”

„Ale jeśli…”

„Nie ma żadnego jeśli! Już i tak za dużo poświęcam dla Twojej pasji”.

Poświęcam? Myślę gorzko o tej nocy, kiedy wydałem z siebie 22 piętro, o ciężarze i bólu rozrywanej kamiennej tkanki.

To wspomnienie sprawia, że moje skrupuły pękają jak trzaśnięte młotem cegły.

Dzień 1395, poranek.

Czuliście kiedyś fantomowy ciężar zrzuconej właśnie okowy?

Ja go poczułem dzisiaj rano.

Spadł ze mnie tak lekko, jak ludzkie ciało spada z parapetu dwudziestego drugiego piętra.

A za jedną obawą podążyły trzy kolejne.

O wschodzie słońca dostrzegłem nie tylko czerwień nowego dnia, ale i czerwień ludzkiej, rozbryzganej na chodniku krwi.

A teraz on cały czas płacze. Ale ja się nie martwię. Wiem dużo o płaczu. Pomogę mu i razem będziemy szczęśliwi.

To ostatni wpis w moim dzienniku. Poczekam, aż mężczyzna ze staroświecką marynarką zostanie sam. Aż wszyscy wyjdą i wyniosą swoje śmieszne kondolencje, żale i formalności. Zawrę na zawsze drzwi dwudziestego drugiego piętra. Zamknę na wieki jego okna. Zostanę z nim sam na sam, płacz z płaczem, rozpacz z rozpaczą i pozwolę, by kamień przemówił.

Nie będę już więcej potrzebował dziennika.

Moim dziennikiem staną się przecież jego własne myśli.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *