Czytam książki, ale nie lubię fantastyki
Czytam książki, ale nie lubię fantastyki – to zdanie słyszałam na tyle często, że wpadło w tę bezpieczną sferę, gdzie puszcza się to mimo uszu. Okej, słońce wschodzi na wschodzie, rośliny rosną na wiosnę, niektórzy ludzie nie lubią fantastyki. Ale ostatnio zaczęło mnie to zastanawiać.
Co się dzieje, że wrażliwi, emocjonalni ludzie, którzy sięgają po rozmaite książki, jednocześnie stronią od fantastyki?
Może problem leży w samej fantastyce?
Albo raczej – w zjawiskach, jakie dookoła niej funkcjonują?
To będzie tylko kolejna opowieść, czyli o tym, co nuży
Jest kilka rzeczy, które mogły zrobić fantastyce zły PR.
Po pierwsze, okładki. Te wszystkie grafiki, gdzie koleś o rysach Conana Barbarzyńcy ciska miecz w jakichś bliżej nieokreślonych, ale na pewno bitewnych, okolicznościach. Albo te, gdzie analogicznie ciska miecz lub zaklęcie kobieta – przy czym jak kobieta, to obowiązkowo musi mieć głęboki dekolt w swojej zbroi. Bo przecież to logiczne, że jak mężczyzna idzie do walki, to zakrywa całe ciało. Ale jak kobieta walczy, to koniecznie musi się umalować i odsłonić piersi.
Bez cycka na wierzchu wygrana się nie liczy, to pierwsza zasada każdego babskiego zgromadzenia w fantastyce.
Cieszę się, że teraz ta tendencje zanika. Że okładki książek fantastycznych coraz częściej przypominają małe dzieła sztuki, a nie okładki „Playboya”. Ale czuję, że jeszcze trochę czasu minie, zanim zapomnimy o tej radosnej estetyce fantastyki z lat 90.-00.
Po drugie, światy. Przy całej mojej miłości do światotwórstwa, mam wrażenie, że niektóre światy powstały tylko po to, by autor mógł stworzyć nowy język, albo nową historię, albo poczytać o historii wojen z wymówką, że robi research (a nie, że przewala kolejne godziny na stronach w internecie). To nie zawsze są złe historie. Niektóre z nich sama lubię. Ale rozumiem totalnie czytelnika, który lubi spotkać się z emocjami, z wycinkiem czegoś prawdziwego, czegoś co dotyka w książce – a zamiast tego dostaje światotwórczą wydmuszkę.
Po trzecie, odtwarzalność. Ja wiem, że kasa musi się zgadzać. Ja wiem, że jeśli jedna historia się sprawdziła, to naturalnym biznesowym odruchem jest zalanie rynku setkami jej podobnych opowieści, które różnią się nazwą świata, imionami bohaterów i jeszcze kilkoma nieznacznymi detalami. A nie jest naturalnym biznesowym odruchem – pozostawienie dojnej krowy samopas i szukanie zupełnie nowych. Ale nie dziwi mnie w ogóle, że czytelnicy uciekają na widok kolejnej opowieści o superbohaterach. Albo o elfach czy krasnoludach. Albo o tym-zwykłym-człowieczku, co nagle odkrywa niezwykłe moce. Rozumiem, że odtwarzalność pompowana bez reszty przez dużych rynkowych graczy budzi alergiczne odruchy. Ja też jestem w tym miejscu!
Kiedyś tutaj skończyłabym swoją wypowiedź. Ale teraz mam wokoło siebie mnóstwo piszących ludzi. I znam takie opowieści o elfach, krasnoludach, czy przemianie bohatera, że zwalają z nóg!
Ile razy zatem spojrzycie na książkę i przejdzie Wam przez głowę znużona myśl: „łeee, to będzie kolejna opowieść o elfach/krasnoludach/zwykłym człowieku”, to ja podrzucam zaczepne kontrpytanie.
A co, jeśli nie będzie?
Fantastyka od serca
Mam wrażenie, że pewna era w moim życiu autorki fantastyki skończyła się bezpowrotnie, gdy zostałam opowiadaczką. Gdy zaczęłam opowiadać ludziom baśnie na żywo.
Wiecie, jaka to jest era?
Era bullshitu.
Dopóki nie doświadczyłam na żywo, jak mogą działać opowieści o tym, co za siedmioma górami czy za siedmioma lasami, łatwiej było mi wierzyć, że fantastyka to taki śmieszny gatunek dla nie do końca dorosłych ludzi. Sama kochałam się biczować takimi myślami – że tu ludzie piszą ambitną i poruszającą prozę, a ja, oh well, kolejną historię o magii. Ale zbyt wiele razy widziałam, jak dorosłego człowieka potrafi poruszyć baśniowa opowieść, by uwierzyć w to, że gatunek angażujący wyobraźnię nie jest nam potrzebny.
Tak, potrzebujemy wyobraźni. To dzięki wyobraźni możemy zamykać niemierzalne i niematerialne uczucia w słowach, w gestach, w opowieściach. A dzięki opowieściom możemy brać pod lupę to, co dzieje się na świecie. I w naszym sercu. To, co nas boli, rani, przeraża. To, co nas cieszy i daje nadzieję.
I o tym też może być fantastyka.
To będzie aż kolejna opowieść, czyli o tym, co zachwyca
Od momentu, kiedy to zrozumiałam, inaczej tworzę moje opowieści. Chociaż nie – tworzę je podobnie, ale myślę o nich inaczej.
Zwracam uwagę nie tylko na detale świata, ale na emocje bohaterów. Tych emocji jest w moich tekstach dużo. W porządku, jedna z moich bohaterek włada ogniem, a życiem drugiego bohatera rządzą osobliwe prawa związane ze śmiercią. Ale czy to, że umiesz wyczarować ogień, albo nie boisz się byle rany, sprawi, że nie wstajesz z niechęcią do pracy w poniedziałek? Czy to sprawi, że się nie boisz, a na hasło „walka” zaczynasz mówić wersami z rycerskich eposów średniowiecznych? Możesz władać jakąkolwiek mocą, ale w głębi serca nadal pozostajesz człowiekiem – ze swoim strachem, miłością, zmęczeniem i wszystkim innym, czym rządzi się życie.
A to, czy twoją mocą jest wyczarowanie ognia, czy zrobienie wyliczenia w excelu, to już drugorzędne.
Moje pisarskie życie zmieniło się, gdy to zrozumiałam.
I nie jestem w tym odosobniona.
Cieszę się, że jest coraz więcej historii pisanych w tym nurcie. Bez epickich bitew, bez bohaterów z kijem w tyłku, bez seksistowskich okładek. Za to z tym, co nas porywa najbardziej: z emocjami, z lękami, z miłościami bohaterów. Ze światami, w których odbija się nasz świat własny. Historii, w których możemy przejrzeć się jak w lustrze.
Jeśli zatem jesteście w tym gronie, które nieufnie patrzy na fantastykę, szepnę na uszko przekornie: a może spróbujcie?
A jeśli znacie i kochacie dobre, ludzką miarą szyte historie fantastyczne, podzielcie się swoimi ulubionymi książkami w komentarzu – zróbmy sobie krąg polecajek książek o fantastycznych światach i ludzkich emocjach <3