opowiadanie

Bestia i Piękna, czyli opowiadanie na Dzień Kobiet

Opowiadanie powstało na Iskrze – Platformie Kreatywnych Kobiet, prowadzonej przez Aleks Makulską. Enjoy & życzę nam, żebyśmy podbijały wszystkie wszechświaty <3

***

Ludzie mówią, że chcieliby mieć życie jak w bajce. Ja miałam.

I nie polecam nikomu.

Gdy tylko się urodziłam, przez dom mojej matki przewaliło się stado starych bab, z których każda próbowała udowodnić, że będzie idealną matką chrzestną. Niektóre przychodziły ze skrzydełkami, inne próbowały udowodnić, że dynia w ich ręku kiedyś była powozem, a najbardziej bezczelne przynosiły żaby, twierdząc, że jeden malutki czar sprawi, że ropuszysko zamieni się w księcia.

Ja tego nie pamiętam, ale moja matka zawsze powtarzała, że i tak nie było większych ropuch od tych nawiedzonych staruch.

Gdy miałam kilka lat – kolejny cyrk. W lesie zalągł się wilk. Wielkie, potężne wilczysko, choć niektórzy twierdzili, że osobliwie przypomina księdza plebana z sąsiedniej wioski, inni, że pana z pobliskiego dworu, a jeszcze inni szeptali, że wilk nie istnieje, że to spisek i zmowa, że to kolejna legenda tak głupia jak to, że ziemia się kręci.

Ziemia się kręci, no bez przesady z takimi rzeczami.

Ale w końcu w lesie zaczęły znikać dziewczęta. Coś zeżarło Fioletowego Kapturka, Zielonego Kapturka i Żółtego Kapturka. Czarny Kapturek wsadził temu czemuś nóż w bebechy i glana w jaja, ale Czarny Kapturek to była wariatka, ona ujeżdżała dziki i chodziła na koncerty najbardziej wyuzdanych minstreli.

Moja matka wtedy się schytrzyła – zabrała mi czerwony kapturek, zabrała czerwoną pelerynkę i kazała mówić, że idę do dziadka.

No więc, jak pod wieczór z leśnego krzaka wylazło coś wielkiego, coś kosmatego i coś zębatego – wszystko w jednej osobie – zełgałam, że idę do dziadusia z naleweczką, a wtedy ten bydlak poklepał mnie tylko po rąsi i życzył miłej drogi.

Pieprzony patriarchat.

Dziewczynkę to każdy mądry wpieprzy w lesie, ale niech no tylko się okaże, że ta dziewczynka niesie bimber do innego kolesia, zaraz się solidarność włącza.

Po cyrku z wilkiem był spokój. Mówię wam, same nudy w lesie. Babci się zmarło, matusi się zmarło, ojciec coś kręcił z jakąś babą, ale się wstrzymał, jak poszły ploty, że dwójka dzieci jej poprzedniego męża zginęła w tajemniczych okolicznościach. A tatuś to mnie lubił. Tatusiowi to ja zawsze byłam oczkiem w głowie i rączką w portfelu, więc baba od zaginionych dzieci przegrała ze mną już na starcie.

No, ale musiał przyjść taki dzień, kiedy i mój tatuś się zbiesił.

Zaczęło się niewinnie. Pod nasz dom przylazł jakiś chmyz z czarnym kotem. Posrało typiarza, pomyślałam, chmyz biedny i obszarpany, ale czarny kot – w butach i w kapeluszu z pawim piórem. Ojciec jednak go ugościł, coś zaczęli gadać o młynie, o spadku, o przejmowaniu nieruchomości.

Gdy chmyz poszedł, ojciec zapytał się mnie, co ja o nim sądzę, a ja mu powiedziałam, że dupsko jego kocura ładniejsze jest od jego gęby.

Znaczy się, nie zrobił na mnie wrażenia zupełnie.

A potem poszło po całości. Zaczęli niby przypadkiem przejeżdżać kolesie na białym koniu. Kretyni z lutniami wystawali pod moim oknem, a jeden darł się: daj warkocz, wejdę! Mam pokój na parterze, debilu – wrzasnęłam jemu tylko i całkiem przypadkiem wylałam nocnik prosto na ulicę.

Najgorsi jednak byli ci, którzy maltretowali mojego ojca o moją rękę.

Serio, wyobraźcie sobie ich, idiotów – idzie taki mój staruszek do miasta, a ci do niego, że chcą się starać o rękę jego córki. O rękę? A co to, reszta mnie sroce spod ogona wypadła? A nóżkami, łapkami, cycusiami, to kto się zajmie? Najłatwiej tak – wziąć tylko rękę, bez gęby do wykarmienia i całej reszty do zadowolenia, zero odpowiedzialności.

Śmieliśmy się z tatusiem z tych kretynów, ale pewnego razu zauważyłam, że tatuś przestaje się śmiać. Że dalej przyjeżdżają łomy na białym koniu, durnie z lutniami, idioci od ręki, ale tatusiek coś na mnie patrzy, głową kręci, coś zmartwiony siedzi.

– No i co chodzi, tato? – zapytałam go któregoś wieczora, gdy odprawiliśmy absztyfikanta, co to chciał mi wsadzić na nogę kryształowy buciczek o rozmiarach godnych pięciolatki.

– No, bo tobie za mąż iść trzeba – mruknął tatuś smutno, a mnie jakby ktoś w mordę strzelił.

Że jak to? Że mój tata przeciwko mnie?

Nie było dobrze, pomyślałam sobie.

Oczywiście, ja wcale nie chciałam wychodzić za mąż. Ba, w ogóle nie chciałam wychodzić z tego miejsca, w którym jestem. Rano – trochę robotki w domu. Potem obiadek. Potem czytanko książki. Potem kolacyjka i znowu czytanko. Na cholerę mi tu jakiś facet? Facet z majtkami do cerowania, z gębą do bekania i gardzielą do chrapania w nocy.

A najgorzej – facet z samczym mózgiem.

Żebym to ja znała jakiegoś godnego, to od razu fiknęłabym pod ołtarz. Ale każdy głupszy od drugiego, każdemu tylko śpiewy albo ratowanie albo wpychanie w za małe buty w głowie. Bez sensu. A ja lubiłam swój dom. Lubiłam moje książki. Po co miałam mieć jednego faceta, skoro w książkach było ich tysiące?

No więc, nie dogadaliśmy się z tatusiem.

A raczej pokłóciliśmy się na śmierć i życie.

Straszna afera rozryła nasze domostwo. Tata używał słów, jakich u niego nie słyszałam nigdy, a i ja pozwoliłam sobie na zdjęcie maski grzecznej córeczki. W książkach w końcu są nie tylko seksowni faceci, nikt nie nauczy ciebie tak kląć, jak dobra literatura. Zdarliśmy się z tatą tak na siebie, że on popędził do karczmy (LEĆ DO INNYCH SAMCÓW, OBŁUDNIKU! – wrzasnęłam mu na drogę) a ja, cała rozpalona od złości, poszłam uspokoić się na łąkę.

Ale wiecie, jak to jest po potężnych kłótniach. Nie uspokoi cię po takiej kłótni marne pół kilometra. Szłam, szłam, szłam przez łąkę, aż wreszcie zdałam sobie sprawę, że za cholerę nie wiem, gdzie jestem.

Ale też – że przede mną wyrasta zamek.

No ja cię kręcę, pomyślałam. Taki zameczek z fosą, z wieżyczkami, z gargulcami na rogach koło mojej wioski, a ja nic nie wiem?

Cóż, ja lubiłam wiedzę. Nie po to miałam te wszystkie książki.

Parę chwil później byłam już na moście prowadzącym do fosy. Jeden krokodyl spał w bagnisku, ale na mój widok nawet nie kłapnął. Wrota zamku były otwarte. Dobry znak, pomyślałam, powiem, że przyszłam się przywitać po sąsiedzku.

Na dziedzińcu rosła róża – płatki się z niej osypały prawie zupełnie, ktoś tu był mizernym ogrodnikiem. Weszłam przed wielkie, metalowe drzwi. Wkroczyłam do chłodnego przedsionka. Nie ma nikogo. Potem weszłam do ogromnej balowej Sali. Dalej pusto. Z Sali przeszłam do jadalni, do bawialni, do kolejnego holu.

Dalej nikogo nie ma.

A potem poszłam dalej. Ale zaraz stanęłam jak wryta.

Trafiłam do biblioteki. Ale jaka to była biblioteka! Półki z książkami pięły się aż do góry. Na półkach wszystkie cuda – poezje, powieści, dramaty, romanse. Zaczęłam krążyć od jednej do drugiej, to znam, tego nie znam, tego nie mam, a to ponoć…

Nagle zatrzymałam się w pół kroku.

W bibliotece nie byłam sama.

Obróciłam się.

Wielki kształt, trzy razy większy od tego wilka, co wpieprzał Kapturki.

Kudłaty łeb.

Zębata paszcza zwinięta jak u przerośniętego mopsa.

Szpony zamiast pazurów.

Wilczy ogon z tyłka.

I oczyska. Te groźne oczyska. Te zwierzęce oczyska.

Spojrzałam w ich bezdenne głębiny. Zanurkowałam w noc tego spojrzenia, oddałam się oceanowi tego wzroku, wargę przygryzłam, gorąco poczułam, ciało mi się samo wygięło w łuk.

Och, ja znalazłam.

Ach, ja już wiedziałam.

Ochochochoch, odkryłam swoje pragnienia.

Czarne oczy stwora uświadomiły mi, czego potrzebuję. 

***

– Bestia – rzuciła rzeczowo dziewczyna, którą książę Eryk znalazł myszkującą w jego bibliotece – Ja chcę być bestią. Stary, powiedz mi, jak to zrobić. Te zęby, ten ogon, te kłaki.

Książę Eryk odchrząknął. Ledwie chwilę temu ostrzył zęby na złodziejkę. Ledwo parę dni temu sprowadził się tu ze swoim magicznym zamczyskiem, a lawina posypała się od razu. Chłopi z widłami od jednej strony. Baby z modlitwami od drugiej. Nawet jakieś młokosy chciały podpieprzyć mu krokodyla, ostatniego krokodyla po mamusi.

Ale ta dziewczyna przeszła samą siebie. Wpieprzyła się do jego zamku. Wpieprzyła się do jego biblioteki. I trzymała w ręku jego ulubiony, gejowski romans.

A jednocześnie zdumiony książę Eryk miał tylko jedną myśl w głowie.

– Ale ty jesteś piękna! – rzucił zdziwiony do obcej dziewczyny.

– NO WŁAŚNIE! – westchnęła dziewczyna. – I debile nie dają mi żyć w spokoju.

Zaczęła mu opowiadać o wszystkim, a książę Eryk się zasłuchał. Jej życie wcale nie było takie złe. Ba, dla niego to wszystko bzmiało jak bajka. Młodzi mężczyźni śpiewający pod oknem. Młodzi mężczyźni na białym koniu. Młodzi mężczyźni wkładający pantofelek na nóżki… Kurde, to wszystko mogłoby mu się przytrafić w życiu, gdyby na swoje nieszczęście nie był krzyżówką wilka, żbika i wkurwionego mopsa o rozmiarach pięćsetletniego dębu.

A jednocześnie – im dłużej słuchał dziewczyny, tym bardziej intensywnie myślał o jednym.

O starej przepowiedni.

Gdy dziewczyna skończyła mówić, książę Eryk uznał, że sprawa warta jest ryzyka.

– Wiesz to całkiem– bąknął nieśmiale, bo to jednak brzmiało trochę jak szaleństwo. – Ty nie lubisz swojego życia, ale mi się ono podoba. Ja nie lubię mojego życia, ale…

– Stary, masz zamek, bibliotekę i zero pierdolenia nad głową – przerwała mu dziewczyna. – Nawet, jeśli będę musiała drapać się pazurem po dupie, uważać na ogon i świecić ludziom w oczy pyskiem wkurwionego mopsa, to zawsze będę twierdzić, że się opłacało.

Książę Eryk poczerwieniał pod futrem.

– No to ja mam na to radę. Ale musisz tu zostać do pełni księżyca.

***

I co tam, myślicie sobie? Pewnie ją zeżarł. Pewnie odkryła w jego zamku komnatę ze szkieletami poprzednich oblubienic. Albo chociaż zrobił jej dzieciaka, który potem wyżerał całe wioski? Pewnie tak się stało, bo to kara, która spada na takie wyfiokowane lafiryndy, co to mają swoje zdanie zamiast swojego męża.

A właśnie że nie.

Do najbliższej pełni księżyca pożyliśmy sobie spokojnie. Żadnej afery. Rano śniadanko, potem czytanko, potem obiadek, potem czytanko. Wieczorem spacer, buzi na dobranoc dla krokodyla i do łóżeczka. Każde swojego.

A gdy przyszła pełnia, Eryk wydobył najstarszą księgę ze swojej biblioteki, ostatnią różę zerwał, magię odprawił i cyk!

Jemu wilcza klata zamieniła się w gładkie torso. Jemu mopsi pysk zamienił się w kwadratową szczękę. Jemu zniknął ogon i szpony, a ja…

Och, ja miałam cały zamek dla siebie.

I jeszcze ogon, paszczę, i wielkie zęby. Totalnie epickie! Jak ryknęłam, to żyrandole spadały. Jak puściłam się w bieg, to godzina i jestem po drugiej stronie królestwa. A w nocy… czy kiedyś biegałyście nago po lesie w wilczej skórze?

Polecam!

I tak rozstaliśmy się w pokoju. W jego pokoju, to znaczy teraz już moim pokoju. Eryk poszedł do mojego ojca. Powiedział, co się stało, a tatusiek wiadomo, samcza solidarność, przyjął go do siebie. Dochodziły mnie potem plotki, że chłopaki w wiosce oszalały. Że teraz to dopiero zaczęło się śpiewanie pod oknem, przejazdy na białym koniu i harce z bucikami.

Eryk rozkochał w sobie półko wsi i nawet parady bab z modlitwami nie mogły tego zmienić.

A ja?

Och, cóż.

Ja miałam swój zamek.

Miałam swoje książki.

I wreszcie nie musiałam być Piękną.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *